Podejmijmy zatem próbę wywnioskowania z jedynego kryterium dobra osoby - konkretnych "granic bliskości" narzeczonych; granic, które strzegą ich czystej miłości; granic, które uczą nadawania gestom duchowego znaczenia; zaproponujmy zasady ich indywidualizacji. Przekonana przez studentów (a i własne doświadczenie), że potrzebują mówienia wprost i nazywania rzeczy po imieniu, postaram się nie uchylać pruderyjnie od kwestii szczegółowych.
Piękny paradoks cechujący czas "chodzenia ze sobą" i narzeczeństwa polega na tym, że im bliżej siebie fizycznie wówczas się znajdujemy, tym dalej wewnętrznie. Im "dalej się posuniemy" w niwelowaniu dzielącej nas fizycznej przestrzeni, tym większe ryzyko, że, przecież niechcący, "upośledzimy" lub wręcz zniwelujemy rodzącą się między nami wewnętrzną przyjaźń, która jest istotą naszej miłosnej relacji. Czyli przestrzegamy granic po to, aby między nami - w wymiarze wnętrza - granic nie było.
Dzieje się tak, ponieważ nie dlatego myślimy o granicach, że czyjeś "widzimisię" je ustaliło i bez powodu obwarowało sankcją grzechu, lecz dlatego, że są one najskuteczniejszym sposobem ochrony wzrostu, prawdziwości i głębi naszej miłości. Tak naprawdę "postawienie zapory", czyli przestrzeganie tego, czego "nie można" w narzeczeństwie, otwiera tamę dla wielorakich, wspaniałych walorów bijących niczym wodospad w nurcie naszej miłości: tak więc "nie można", aby dopiero "było można", aby "piękniej było można".
Jak działa ten dziwny mechanizm odwróconej zależności? Odpowiedzi udzielić można, posługując się argumentacją filozoficzną, psychologiczną i teologiczną. Aby pokazać rzecz wyraziście, zapytajmy najpierw o konsekwencje ostatecznego przekroczenia granic, czyli podjęcia pełnego współżycia seksualnego przed ślubem.