Uwaga

Granice przyzwoitości w narzeczeństwie

PO CO DYWAGOWAĆ O GRANICACH? Przecież one są zupełnie jasne! - powiedział mi pewien kapłan, gdy rozważałam potrzebę dyskutowania i dookreślania "granic przyzwoitości" w duszpasterskiej pracy z narzeczonymi i małżonkami. Od jakiegoś czasu nachodzą mnie bowiem refleksje, że w Kościele owe granice moralności zachowań seksualnych (i nie tylko, także związanych z bioetyką) i w narzeczeństwie, i (szczególnie) w małżeństwie, nie są wystarczająco określone i wyczerpująco uzasadniane. Co gorsza, bywają różnie wytyczane.

Proszono mnie o tekst poświęcony sytuacjom "granicznym" w bliskiej relacji mężczyzny i kobiety przed ślubem (na pytanie: "jak daleko można się posunąć?" nie wystarczy bowiem odpowiedź: "aż do pokoju nie wejdą rodzice"). Zanim jednak poruszymy tę kwestię, absolutnie konieczne i fundamentalne jest wprowadzenie, które nada naszemu myśleniu o moralności właściwy horyzont. Mówienie o granicach bez owego wprowadzenia mogłoby poczynić realne szkody. Tak naprawdę bowiem nie chodzi o granice; to nie one należą do meritum naszego zabiegania o dobrą relację z Bogiem, a w konsekwencji o piękno naszego zakochania i naszej ludzkiej miłości. (…)


"Nowa" norma moralnościowa a zdrowe podejście do problemu "granic"

Okazało się zatem, że to nie "prawo" i "wola Boża" jest ostateczną normą moralności, lecz chronione przez nie obiektywne wartości, z naczelną wartością osoby. Nie kochamy osoby ze względu na nakazujące to przykazania Dekalogu (jak chciał Ockham); to dekalog jest wtórny: powstał ze względu na osobę, jest wobec niej służebny. Kochamy osobę, gdyż jest osobą i ma wielką wartość. Dlatego namysł nad moralnością winien zostać rozpoczęty od osoby, a nie prawa. Bóg patrzy na osoby, a nie literę. Stąd szabat jest dla człowieka, a nie odwrotnie.

Z tego wynika, że "granice przyzwoitości", o których będzie mowa, nie służą podporządkowaniu ludzi prawu Wszechmocnego, lecz najzwyczajniej chronią osoby narzeczonych i piękno miłości. Nowe postrzeganie natury prawa akcentuje, iż nie chodzi w nim o NIE, o to, czego NIE WOLNO, lecz o pewne TAK: czego dobrze jest unikać, aby dobru człowieka, relacji i szczęściu powiedzieć TAK. Przekonanie o nie tylko powinnościowym, lecz personalistycznym sensie norm ułatwia ich przestrzeganie.

Wedle tej na nowo ujętej hierarchii wola Boża jest ważna, lecz ważna jest i wola osoby ludzkiej, która nie musi mieć danych z zewnątrz, aby odczytać dobro. Nie musi być trzymana na postronku praw, aby w swym sumieniu rozpoznać prawdę. Sumienie pozwala także rozpoznać indywidualne nacechowanie szczegółowych sytuacji, zmieniające niekiedy moralną konotację czynów. (…) 


Argument miażdżący przemawiający za określeniem granic: chaos

Jak przytacza na swoim blogu (poświęconym dyskusji o moralności małżeńskiej w świetle nauki Kościoła) A. Sporniak, w 1951 roku Pius XII mówił: "Czyńcie wszystko, co możliwe, by przeszkadzać rozszerzaniu się literatury, która uważa się za uprawnioną do opisywania szczególików z intymnych przeżyć małżeńskich pod pozorem nauczania, kierowania, zabezpieczania małżonków", ponieważ "dla zabezpieczenia zaniepokojonych sumień małżonków wystarczy przeważnie sam ich zdrowy rozum, ich naturalny instynkt, krótkie pouczenie o jasnych i prostych zasadach moralności chrześcijańskiej". Jeszcze nie tak dawno Kościół był jak najdalszy od podejmowania etyki życia seksualnego i problematyki "granic". Szerzenie wiedzy na temat seksualności mogło zakończyć się ekskomuniką.

I choć dziś Kościół niesłychanie afirmuje seksualność w swoim oficjalnym nauczaniu, panuje atmosfera "oddolnego" chaosu i duszpasterskiego nieuporządkowania podstawowych zagadnień z tej dziedziny. Z jednej strony ciąży na nas spuścizna wcześniejszego nauczania ganiącego wszelkiego rodzaju analizy dotyczące sfery intymnej, z drugiej strony podnoszą się głosy zapotrzebowania na wyczerpujące analizy z duchowości i etyki seksualności. Analizy, które się pojawiają, bynajmniej nie ułatwiają małżonkom życia. Podczas gdy ks. Paczos pisze, że świętości nie osiągnie nigdy małżeństwo, które współżyje seksualnie ("Znak" 11/2006), o. Knotz promuje nową duchowość małżeństwa ukazującą sakramentalną świętość seksu i jego nadprzyrodzony charakter (Akt małżeński. Szansa spotkania z Bogiem i współmałżonkiem). Podczas gdy o. Szyran poucza o grzesznym charakterze fantazji seksualnych ("Homo Dei" 4/2006), o. Prusak przekonuje: "radość czerpana z (... ) relacji seksualnej (... ) nie obejdzie się bez wsparcia fantazji seksualnych" ("Gazeta Wyborcza" 13.06.2007). Kwestia moralnej konotacji namiętności i pożądania jest również wyjątkowo niejasna. W świetle tego typu sprzeczności i wątpliwości zasady małżeńskiej moralności chrześcijańskiej przestają być już tak "jasne i proste", jak chciał Pius XII. Wydaje się zatem, że postulat wprowadzenia ładu do nauki o moralności płciowej poprzez uszczegółowienie granic jest już nie tyle naglący, co alarmujący.


Prymat wolności, który dopiero pozwala mówić o normach

Na kanwie wyniesienia wartości osoby ponad jej służebne prawo, osobowej duchowości ponad wszelkie rozstrzyganie moralne, całościowego podejścia do Ewangelii i pełnego spokoju zaufania do Chrystusa nad skrupulatne przestrzeganie litery możemy poruszyć zagadnienie sytuacji granicznych, spokojni, że dalecy jesteśmy od sugestii czynienia z nich narzędzia ciemiężącego i regresu ku kazuistycznej mentalności.

Zanim jednak przejdziemy do obiecanego w tytule meritum tekstu, wyjaśnijmy, iż istota nauczania moralnego Kościoła na przestrzeni wieków nie ulega zmianie. Radykalnie zmieniają się okoliczności i warunki życia, co rodzi potrzebę aplikacji Objawienia do nowej rzeczywistości i współczesnych problemów, a w efekcie daje coraz pełniejsze zrozumienie tegoż Objawienia. Przemilczana niegdyś seksualność dziś nie jest tematem tabu. Okazuje się, że jest sferą świętą i należy o niej mówić wiele; tak wiele, jak wiele pytań stawiają narzeczeni i małżonkowie. Doszukiwanie się moralnych granic zachowań jest więc niczym innym, jak postulowanym przez o. Giertycha "naniesieniem" prawd wiary na naszą ludzką miłość - pośród wyzwań współczesności.


Czyli jak daleko można się posunąć przed ślubem?

Podejmijmy zatem próbę wywnioskowania z jedynego kryterium dobra osoby - konkretnych "granic bliskości" narzeczonych; granic, które strzegą ich czystej miłości; granic, które uczą nadawania gestom duchowego znaczenia; zaproponujmy zasady ich indywidualizacji. Przekonana przez studentów (a i własne doświadczenie), że potrzebują mówienia wprost i nazywania rzeczy po imieniu, postaram się nie uchylać pruderyjnie od kwestii szczegółowych.

Piękny paradoks cechujący czas "chodzenia ze sobą" i narzeczeństwa polega na tym, że im bliżej siebie fizycznie wówczas się znajdujemy, tym dalej wewnętrznie. Im "dalej się posuniemy" w niwelowaniu dzielącej nas fizycznej przestrzeni, tym większe ryzyko, że, przecież niechcący, "upośledzimy" lub wręcz zniwelujemy rodzącą się między nami wewnętrzną przyjaźń, która jest istotą naszej miłosnej relacji. Czyli przestrzegamy granic po to, aby między nami - w wymiarze wnętrza - granic nie było.

Dzieje się tak, ponieważ nie dlatego myślimy o granicach, że czyjeś "widzimisię" je ustaliło i bez powodu obwarowało sankcją grzechu, lecz dlatego, że są one najskuteczniejszym sposobem ochrony wzrostu, prawdziwości i głębi naszej miłości. Tak naprawdę "postawienie zapory", czyli przestrzeganie tego, czego "nie można" w narzeczeństwie, otwiera tamę dla wielorakich, wspaniałych walorów bijących niczym wodospad w nurcie naszej miłości: tak więc "nie można", aby dopiero "było można", aby "piękniej było można".

Jak działa ten dziwny mechanizm odwróconej zależności? Odpowiedzi udzielić można, posługując się argumentacją filozoficzną, psychologiczną i teologiczną. Aby pokazać rzecz wyraziście, zapytajmy najpierw o konsekwencje ostatecznego przekroczenia granic, czyli podjęcia pełnego współżycia seksualnego przed ślubem.


Zbliżenia seksualne przed ślubem...

Współżycie seksualne przed ślubem jest wydarzeniem raniącym. Tu nie ma mowy o wspominanej wcześniej indywidualizacji. Indywidualność ma znaczenie o tyle, że jednym łatwiej jest wstrzemięźliwość zachować, a inni muszą w to włożyć dużo wysiłku.

Ptak, który nie dorósł jeszcze do latania, a mimo to podejmuje próbę wyjścia z gniazda, przez moment, pełen uniesienia, cieszy się pozornym lotem. Niestety jednak spadanie, bez skrzydeł dojrzałości i łagodnego wiatru łaski sakramentu, może zakończyć się boleśnie.

…mogą zahamować rozwój prawdziwej miłości

Miłość jest procesem dynamicznym, który ma zazwyczaj wyraźne etapy, ciekawie opisane przez K. Wojtyłę. U początku jest upodobanie, czyli uczuciowe zafascynowanie się drugim, okres przepiękny i pełen prawdziwych wzruszeń, któremu nota bene zawdzięczamy najwznioślejsze dzieła miłosne literatury pięknej. Z niego wyłania się pożądanie drugiej osoby, nie seksualne, lecz pożądanie jej wartości dla swojego życia; upragnienie zdobycia i posiadania. Wreszcie życzliwość brzmiąca tak skromnie - jest złotą żyłą miłości, koroną jej rozwoju i najprawdziwszym imieniem.

Upodobanie i pożądanie, poza swoim urokiem, skrywają także pewne niebezpieczeństwa, które "urokiem" zresztą można określić. Jest to czas królowania uczuć, zaś niebezpieczeństwo jest takie, że uczucia, rzucając właśnie "urok" na zakochanego, zaciemniają poznanie prawdy o osobie darzonej afektem. Po wtóre, uczucia są chwiejne i spontaniczne, szybko przychodzą i mogą szybko odejść. Miłość uczuciowa ustaje. Wreszcie czas ten cechuje egocentryzm: uczucia szukają swego.

Miłość kompletna, dojrzała rodzi się w osobie, gdy po dość długim okresie uniesienia uczuciowe opadają, dochodzi do pierwszych rozczarowań bliską osobą, dostrzega się jej trudne strony. Miłość jest dorastaniem do prawdy o osobie i przyjęciem tej prawdy. Jeżeli bez orkiestry uczuć, już bez idealizacji, lecz na podstawie gruntownego poznania drugiego, człowiek w swojej woli znajduje pragnienie i decyzję szukania jego dobra nawet własnym kosztem, możemy powiedzieć, że kocha prawdziwie i w pełni.

Taka postawa jest złożeniem daru z siebie i swojego życia dla drugiej osoby. Dar ten jest zakorzeniony w decyzji afirmacji najgłębszej, bytowej wartości i tajemnicy drugiego człowieka, niezależnie od jego wad. Ten etap miłości przypieczętowuje łaska sakramentu.

Powyższy wstęp o naturze miłości był konieczny, aby ukazać w tym kontekście sens fizycznego złączenia. Ciało nie jest czymś zewnętrznym wobec osoby - ono jest znakiem "Ja" osoby i wyrazem duszy. W rozwoju duchowym dążymy do integracji ciała i serca, aby gest zewnętrzny odpowiadał i wyrażał mowę wnętrza. Zatem obnażenie i oddanie ciała oznacza obnażenie i oddanie swojej osoby i swojego życia. Antoni Nowak zauważa, że w podręcznikach do anatomii dostrzegano niekiedy zagadkowość błony dziewiczej, która występuje tylko u człowieka. Zdaje się być barierą ostrzegawczą przed pochopnym wniknięciem w ciało kobiety, wniknięciem, które tylko u ludzi nabiera duchowego znaczenia. Tylko u ludzi ciało wyraża ducha; przejęcie ciała drugiej osoby za swoje i zjednoczenie z nim ma charakter przymierza. Jak pisze Nowak: "Współżycie sprawia coś nieodwracalnego. Nie ma powrotu do pierwotnego stanu dziewictwa. Zawarte zostało przymierze krwi. Krwią przypieczętowano decyzję łączności, przynależności, wzajemnej odpowiedzialności”[1].

Skoro nagość oznacza poznaną (także trudną) prawdę o "Ja" drugiej osoby, a zjednoczenie ciał - zjednoczenie z tą osobą i jej życiem, przyjęcie i troskliwe otoczenie opieką aż po śmierć, nietrudno zobaczyć, że podjęcie współżycia przed etapem dojrzałej miłości, przed podjęciem tej wypróbowanej czasem i kłótniami, niezależnej od uczuć decyzji, lecz na etapach upodobania i pożądania stanowi znak wewnętrznie pusty. Nie jest to oddanie i przyjęcie osoby z całą jej prawdą i na całe życie, ponieważ prawdę fałszują emocje zakochania (nie da się kochać tego, czego się nie zna), a o niepewności trwałości przesądza naturalna zmienność uczuć, pod wpływem których podejmuje się zbliżenia. Utajony pod uczuciami egocentryzm zakłamuje ten najbardziej doniosły akt obcowania międzyludzkiego. Co więcej, współżycie raz podjęte, ze względu na obudzenie śpiących instynktów ciała, wciąga i absorbuje, staje się ulubioną formą spędzania czasu. Wzajemne poznanie i dorastanie do wolnej, niedeterminowanej niczym decyzji staje się tym bardziej zagrożone. Po pierwsze, utrudnia decyzję o odejściu, zwłaszcza dziewczynie, bo skoro my już... Po drugie może nie dojść do ważnych rozmów i kłótni, być może najistotniejszych dla przyszłości narzeczonych, ponieważ będą oni w czasie na to danym - "kochać" (świadomy cudzysłów) się.


Co to oznacza dla samych zakochanych?

"Pozwoliłam mu na wszystko; widział moje ciało i reakcje w najbardziej intymnym geście człowieczeństwa. Zawierzyłam mu cały mój los, a darując nagość i ciało, darowałam serce i całe życie. Ból, który odczułam, gdy wkroczył w moje wnętrze, był dla niego, gdyż byłam gotowa dzielić z nim mój wewnętrzny świat, każdy dzień i smutek. Odszedł, okazał się inny niż myślałam, wszystko przeminęło, nie wiem dlaczego."

... Są odrzuceniem niewyobrażalnej łaski

Nawiązując do powyższej, filozoficzno-psychologicznej argumentacji, sakrament jest odpowiedzią Boga na prośbę narzeczonych o łaskę, wspierającą ich decyzję woli, podjętą po należytym czasie dojrzewania miłości do daru z siebie. Daru mającego sięgnąć aż po śmierć.

Dlaczego Kościół wzywa, aby współżycie dokonywało się tylko w nurcie łaski sakramentu małżeństwa, nie zaś przed nim lub poza nim?

Kto żyje wiarą i wyznaje, że Panem naszym jest Jezus, kto doświadczył Jego obecności i troski, ten przeczuwa, że choć człowiek z człowiekiem może zjednoczyć się cieleśnie, to jednak - przez wzgląd na obecną w osobie wewnętrzną sferę nadprzyrodzoności - w zjednoczeniu duchowym, najbardziej wsobnym, dwojga "światów", udział Chrystusa jest nieodzowny.

Aby wniknąć głęboko w istotę sakramentu małżeństwa, cofnijmy się do początku. Człowiek został stworzony jako istota seksualna; jego przeczysta natura, skłonna do afirmacji wartości osoby, bez wysiłku wyrażała ciałem miłość. Grzech pierworodny - pychy i braku ufności wprowadził taki chaos w dotąd świętą naturę człowieka, że seks, jak i inne czyny, stał się okazją do zła, użycia i egoizmu. Mojżesz rozłożył ręce i powiedział: "Trudno, nic się nie da z tym zrobić. Oddalajcie wasze żony mocą listu rozwodowego". Jezus nie podzielił rezygnacji Mojżesza i przypomniał, że od początku tak nie było i nie można pozwalać na zło: kto pożądliwie patrzy (aby użyć), grzeszy (zob. Mt 19, 7-9; Mt 5, 28). Treścią przez Chrystusa niewypowiedzianą, a najważniejszą w wymowie tego fragmentu, jest: "Oto przychodzę, aby to uleczyć". I wypłynęła z przebitego boku Pana woda łaski i życia, którą czerpać możemy w sakramentach. I choć skutki grzechu pozostają, np. ładunek egocentryzmu w przeżyciach seksualnych, dysponujemy już odkupieniem Bożym, które w sakramentach stwarza człowieka "na nowo" , umożliwiając nam wznoszenie się ponad ciężar straszliwej winy ludzkości, na powrót ku odzyskaniu naszego najprawdziwszego "Ja" - obrazu Boga.

Ale czym jest to "odkupienie Boże" dostępne w sakramentach? Jest obecnością Boga w naszej codzienności. Nie symbolem obecności. Obecnością.

Św. Paweł napisał o małżeńskim zjednoczeniu: "Tajemnica to wielka, w odniesieniu do Chrystusa i Kościoła" (Ef 5, 32). Mówi się często, że mąż i żona to obraz Chrystusa i Kościoła - Chrystusa, które swoje nagie ciało ofiarował na krzyżu, ofiarując swoje życie z miłości dla Kościoła. Jednak w sakramentalnym małżeńskim ma miejsce coś bardziej wstrząsającego: małżonkowie nie stanowią tylko obrazu, w ich relacji obecny jest ofiarujący siebie Kościołowi w ich osobach żywy Chrystus.

Obecny jest najpierw w samym zawarciu sakramentu - w świątyni. Jednak szczególne wylanie sakramentalnej łaski dokonuje się we współżyciu seksualnym, najpierw pierwszym, które konstytuuje samo małżeństwo, a później w każdym kolejnym. I wreszcie w całym ich odniesieniu: łaska sakramentu jest jak czułe spojrzenie Boga, które wciąż "zasila" ich miłość - Swoją. A dzieje się to tak, że On ich uzdalnia do kochania, gdy oni przyjmują Jego tkliwość. Św. Josemaria Escriva de Balaguer zauważył, że małżonkowie nie są tylko szafarzami sakramentu, ale i samą materią: analogicznie jak chleb i wino jest materią Eucharystii. Choć nie stwierdzamy naocznie, że w kielichu jest Krew, a na ołtarzu Ciało, wszak przyjmujemy żywego Pana. Choć nie stwierdzamy naocznie, że w łagodnym spojrzeniu, którym obdarzają się małżonkowie, w pocałunkach składanych na ciele ukochanego/ukochanej i w czułym słowie u końca trudnego dnia jest obecna delikatność samego żyjącego w nich Jezusa, dzieje się ten cud objawienia mocą łaski sakramentu.

Akt wzajemnego oddania osób poprzez oddanie ciał w Bożej obecności, który oprócz tego, że jest wspaniałym przeżyciem, może być nawet okazją do kontemplacji, jest także sposobem stwarzania nowych ludzi. Obecny tutaj żywy Bóg decyduje o poczęciu lub niepoczęciu nowego człowieka. Akt ten ma zatem podwójną głębię, najpierw jako zjednoczenie z ukochanym człowiekiem i Bogiem, a także jako moment stworzenia.

Oto zarys prawdy świętych misteriów dokonujących się w małżeństwie. Niezwykle trafne wydaje się zatem porównanie wagi błędu podjęcia współżycia przed ślubem do spowiadania wiernych przez kleryka przed wyświęceniem. Nauka Kościoła ukazująca grzech aktów seksualnych poza małżeństwem znajduje tutaj swoje pełne uzasadnienie. W miejscu tym wypada także zwrócić uwagę na niestosowność terminu "czystość przedmałżeńska". W pierwszym skojarzeniu termin ten sugeruje jakoby "czystość" oznaczała powstrzymywanie się od czegoś "nieczystego", czym są w tym kontekście akty seksualne. Czystość przedmałżeńska może być również odbierana jako opozycja do okresu małżeństwa, gdy owe "nieczyste akty" są już dopuszczalne. Postuluję używanie określenia "wstrzemiężliwość"; już wystarczająco wiele krzywdy nauka Kościoła w historii wyrządziła seksualności, podważając jej czystość, dlatego dziś unikać należy jak ognia choćby pozoru takiego jej ujmowania.

Współżycie seksualne jest z natury, samo w sobie, czymś czystym. Jest pomysłem Bożym i w nim pięknie wyraża się afirmacja człowieczeństwa. Współżyjący małżonkowie nie tylko są czyści i święci – są przybytkiem Boga. I właśnie ze względu na podziw Kościoła dla małżeńskiej miłości, także jej fizycznych przejawów, w której obecny jest Chrystus i Jego stwórcza moc, Kościół w swojej nauce dba o to, aby świętości pożycia nie brukać, nie szargać, nie kalać. Seks poza małżeństwem jest już z definicji wyjęty z kontekstu małżeńskiej miłości i używany jakby "dla własnych celów" , z pominięciem niebotycznych duchowych możliwości, które mógłby nieść dla kochających się mężczyzny i kobiety. Bo - jak mawiał Pierre Teilhard de Chardin – im bliżej Boga, tym bliżej siebie nawzajem.
Sensem płciowości jest jej wpisanie w horyzont spotkania, dialogu i daru, który jest sensem człowieczeństwa. Jakiekolwiek formy ograniczania płciowości do własnego "Ja" i własnych doznań, bez wymiaru miłości międzyosobowej, zaprzeczają najgłębszej naturze osoby. Nasza seksualność, w odróżnieniu od popędliwości zwierząt, zamiast właściwego im skupienia na sobie i reprodukcji, staje się najbardziej doniosłym wyrazem duchowej komunii.


Masturbacja, fantazje i niepełne akty seksualne

Masturbacja, celnie określona przez Woody'ego Allena mianem "seksu z osobą, którą kocha się najbardziej", odziera seks z jemu przynależnej głębi i duchowości. Sprowadza go do przyjemności i popędu. Tym samym sprzeciwia się i naturze osoby powołanej ku wyżynom miłości, i naturze samego współżycia, którego istotą jest dar, wyrażony także w potencjalnej płodności tego aktu.

Analogiczną moralną konotację przypisać należy fantazjom seksualnym. Spotkałam się z kontrargumentem, iż fantazjowanie o seksie z ukochaną osobą wypływa z miłości do niej. Owszem, samo pragnienie zjednoczenia, także fizyczna tęsknota, to elementy naturalnej i bezgrzesznej namiętności, o której jeszcze powiemy. Jednak świadome snucie wyobrażeń o seksie z ukochaną nie jest aktem miłości, gdyż sprowadza narzeczoną do roli fantomu seksualnego, narzędzia własnych doznań. Bo pytam: co jej przez to dajesz? Płciowość jest piękna i ma sens dopiero wtedy, gdy nadajemy jej wymiar dialogu i spotkania. W fantazjach nie spotykam osoby ukochanej, lecz jej obraz, zatem używam jej. Na tej samej zasadzie nie należy marzyć seksualnie o żonie. W okresie narzeczeństwa poza pominięciem wymiaru daru dochodzi fakt, iż marzy się o aktach w narzeczeństwie niewłaściwych, co może osłabić wolę troski o wstrzemięźliwość.

Wreszcie niepełne akty seksualne, czyli wszelkie formy pettingu, stosunki przerywane i zachowania imitujące zbliżenia, z wyłączeniem samego momentu zjednoczenia. Dla ukazania przyczyn ich niestosowności wystarczy powtórzyć opisaną powyżej symbolikę i duchowość seksu. Najpierw tę płynącą z duchowości samej osoby, która wyraża się w spotkaniu cielesnym. Jego pełne przeżycie, po czasie głębokiego przygotowania i pielęgnowania wzrastającej miłości, jest oddaniem siebie i przyjęciem małżonka, na zawsze, bezinteresownie. Odmówienie czasu przygotowania w narzeczeństwie do tego wydarzenia, pospieszne podejmowanie niepełnych form zbliżenia, sugeruje nieodczytanie personalistycznego znaczenia współżycia, a zamiast tego pierwszorzędne szukanie własnych doznań i siebie samego; zabiera zatem narzeczonym możliwość takiego przeżycia seksu, jakie – jako zintegrowane z duchem i psychiką - dla osoby jest najbardziej uszczęśliwiające. Drugi wymiar duchowości seksu dotyka już sfery wiary i przemawia do osób wierzących w nadprzyrodzoność. Tylko w pełnych, małżeńskich aktach mogą spotkać Boga żywego. W nic także drzemie ta kosmiczna, przedziwna, wykraczająca poza doczesność i sięgająca wieczności stwórcza moc, jaką Bóg może stworzyć życie. Te dwa fakty przemawiają za tym, że nie bez powodu małżeński seks jest wart wyczekania i przygotowania wewnętrznego, zaś narzeczeńskie "zabawy nim" są bezczeszczeniem sacrum.


Pocałunki i dotyk

W przypadku pocałunków i dotyku niesięgającego nagości możemy już mówić o zmiennej konotacji moralnej w zależności od uwzględnionego indywidualnego temperamentu seksualnego i intencji.

Osoby zakochane i zaręczone, które przygotowują się do małżeństwa, pragną kochanej osobie okazywać swoją miłość i czułość. Subtelny czuły dotyk i pocałunek jest znakiem okazania drugiej osobie postawy swojego serca. Niemniej często niepokoi narzeczonych wątpliwość, czy mogą się całować "głęboko" i "namiętnie".

Nigdzie nie jest napisane: "Nie wolno się całować «głęboko», tudzież «namiętnie»". Zasadniczo można się całować, ba, nawet trzeba! Cóż by to było za narzeczeństwo bez pocałunków? Jednak osoba, świadomie obserwując reakcje swojego ciała, powinna, opierając się na swoim sumieniu, uczciwie ocenić, czy tego rodzaju całowanie nie porusza kamyka, który może spowodować lawinę nie do zatrzymania. Analogicznie rzecz się ma z innymi gestami, które nie muszą wkraczać w nagość, aby stać się używaniem. Nawet dotykanie dłoni czy karku, wyglądające zupełnie bezpiecznie, może wywołać silną reakcję seksualną. Jeśli osoba wie, że kontroluje siebie, że w owych pocałunkach i gestach okazuje delikatność i czułość i nie rozbudza cielesności nadmiernie, czyli do granic jej nieopanowania, nie musi się obawiać. Jednak narzeczeni powinni myśleć także o "drugiej stronie". Należy rozmawiać i pytać: "czy ten gest, taki pocałunek to nie jest dla ciebie za dużo?". Tylko szczerość buduje; nieprzyznawanie się do bardzo silnych reakcji i szukanie ich, gdy narzeczony, narzeczona nie są tego świadomi, jest podstępnym, egoistycznym uprzedmiotowieniem. Tylko czujna szczerość pomoże obojgu strzec pokoju serc i ciał, radośnie czekających na dzień ich zjednoczenia w Panu Bogu.


"Ręce, które leczą", nie wędrują. Kwestia nagości

Dotyk zakochanych narzeczonych bywa wkroczeniem w zupełnie nowe doświadczenie kochania i bycia kochanym, inne od pieszczot rodziców i przyjacielskich uścisków. Czułość i subtelność takich gestów jest przeżyciem bardzo poruszającym, świeżym, niezapomnianym, "terapeutycznym". Jednak jeśli te dłonie zaczynają zatracać samoopanowanie i wędrują pod ubranie, szukają nagości, jest to alarm, że coś jest nie tak. Nie należy na to sobie i ukochanej osobie pozwalać. Nagość jest zarezerwowana dla małżonków. Jak pisaliśmy, ukazując znaczenie seksu: nagość wyraża coś, do czego w budowaniu naszej miłości długo się dochodzi. Jest znakiem ostatecznego, nieodwołalnego, przemyślanego odsłonięcia najintymniejszych obszarów "Ja" i – więcej - powierzeniem ich ukochanemu. Jest tylko jedna rzecz, jak zauważa Karol Wojtyła, która bezpiecznie "absorbuje" wstyd nagiego ciała: to miłość, ta, która poznała prawdę o osobie i chce swoje życie tej prawdzie na zawsze i bez względu na wszystko oddać. Akt ten "najbezpieczniej" dokonuje się już w małżeństwie wyrażającym wewnętrzną gotowość; dla wierzących ma znaczenie sakramentalne.


Planowane wobec przypadkowego: orgazm, marzenia i szukanie okazji

We wcześniejszych częściach tekstu wskazywałam na zdrową wewnętrzną wolność, na pewien spokój, który rodzi się z ufności do Chrystusa. On naprawdę kocha i jest wyrozumiały. Największą troską duszpasterską powinno być chronienie wiary i moralności młodych przed lękiem. Dlatego należy rozgraniczać "wpadki" nieplanowane od "wyrachowanych" grzechów. Młode ciało, które wcześniej nie miało doświadczeń seksualnych, jest niebywale reaktywne. Wystarczy wówczas przytulenie, pocałunek, subtelna pieszczota, aby spowodować gwałtowną i niechcianą reakcję. W takich sytuacjach nawet nagłe odczucie orgazmu przez dziewczynę czy wytrysk u chłopaka nie jest żadną winą moralną. Podobnie marzenia i wyobrażenia o charakterze seksualnym dotyczące osoby ukochanej są także bezgrzeszne, dopóki są niejako "mimowolne". Chwila, w której zakochany/zakochana uzmysłowi sobie, o czym rozmyśla, niejako "oprzytomnieje", jest punktem startowym oceny moralnej: wówczas dopiero decyduje wolą, czy będzie kontynuować owe wizje, czy też powie im "stop".

Aby czyn nosił znamię grzechu, musi być w pełni uświadomiony i chciany. Zatem szukanie pełni odczuć seksualnych (orgazmu) lub świadome doprowadzenie się do dużego napięcia seksualnego poprzez prowokowanie pieszczot i "szukanie okazji", czy też wolitywne snucie fantazji erotycznych jest już nie fair wobec ukochanej osoby i jest zawinione.


Namiętność w narzeczeństwie

Pytano mnie: "szukanie i planowanie silnych doznań jest grzechem, jednak każda bliskość fizyczna zakochanych jest już doznaniem, jest elektryzująca, pełna namiętności. Wszak miłość mężczyzny i kobiety jest namiętna. Pragniemy się przytulać i całować i to już jest namiętne. Skąd wiemy, czy to nie jest już to «grzeszne szukanie okazji do rozbudzania» ?"

Namiętność, czyli pragnienie fizycznej bliskości, postrzeganie ukochanej osoby także w horyzoncie seksualnym, tęsknota za fizycznym zbliżeniem, dotykiem i zjednoczeniem jest wspaniałą cechą miłości oblubieńczej. Ona jest już obecna w relacji "chodzenia ze sobą" i narzeczeństwa i, jak pisałam, zarówno pocałunki, nawet te "namiętne", jak i nienaruszające granicy nagości pieszczoty - są naturalnymi atrybutami tego czasu; przez nie okazujemy sobie i czułość, i pragnienie spotkania. Tak naprawdę więc "łapanie się" na marzeniu o zbliżeniu, doznawanie pragnienia fizycznego kontaktu nie powinno narzeczonych stresować ani martwić, lecz... cieszyć! Takie właśnie cudowności Bóg im przygotował i skłonność ciał jest tego słodką zapowiedzią.

Zatem odczuwanie pragnienia seksualnego oraz namiętności przy okazji narzeczeńskich gestów jest naturalne i piękne, nie należy się tego bać. Granicę przekracza ten, kto namiętność świadomie roznieca do etapu, gdzie jednemu lub obojgu już trudno się zatrzymać. Jeszcze raz podkreślam: jeśli dzieje się to przypadkowo - to nic. Jeśli jest spowodowane świadomie - jest nieodpowiedzialne i grzeszne. Mądrością narzeczonych jest więc tonowanie swojego naturalnego i dobrego pragnienia, którym powinni się cieszyć; tonowanie, czyli niepruderyjne gaszenie wszelkiej namiętności, i niezatracanie się w niej; swoista umiejętność trzymania namiętności pod kontrolą.

Przekłada się to także na granice w rozmowach, o które pytają narzeczeni. Czy mogą rozmawiać o tym "jak to będzie cudownie w małżeństwie", razem marzyć o nocy poślubnej i miesiącu miodowym? Oczywiście, że mogą. Tak samo, jak mogą wymyślać imiona dzieci, wyobrażać sobie, jak urządzą mieszkanie. Rozmowy o ich małżeńskim seksie winni jednak także opatrzyć klauzulą wzmożonej czujności. Czym innym jest pełne skromności rozmawianie o sypialni usianej płatkami róż i poprzedzającej noc kolacji, a czym innym rozpracowywanie technicznych szczególików przebiegu zbliżenia i kroju nocnej bielizny. Ta druga opcja może bardzo rozbudzić namiętność i tęsknotę, którą - jak wiemy - należy tonować.


Inwestowanie w czułość

Przypomnijmy - po co tonować namiętność? Jak pisaliśmy, miłość ma swoje etapy i najpierw musimy dać jej wzrosnąć na poziomie naszego ducha, wnętrza; musimy wynieść ponad namiętność to, co od niej w miłości jest stokroć ważniejsze: miłość dusz, przyjaźń. Namiętność i seks ma wyrażać te właśnie "wyższe" komponenty miłości. Aby namiętność miała co wyrażać i aby była jak najcudowniejsza, musimy ją najpierw wytonować, aby dać dojrzeć i dojść do głosu wewnętrznemu wymiarowi miłości.

Niewątpliwie ważna tutaj jest czułość. Ona jest swoistym pomostem między wymiarem wewnętrznej, wolitywnej miłości, a namiętnością. Czułe jest nie tylko delikatne pocałowanie ust czy czoła ukochanej osoby, nie tylko pogłaskanie jej włosów czy dłoni. Czułe jest zostawienie bukietu na klamce o siódmej rano. Czuły jest liścik ukryty w zeszycie od wykładów. Czuły jest napisany wiersz. I wreszcie wszelkie czyny ofiarne, budujące tę właśnie przyjaźń w miłości: odprowadzenie do domu przy koszmarnym mrozie i wielogodzinne tłumaczenie informatyki.


Wspólne namioty, wspólne mieszkanie i "pokuszenie" ślubem cywilnym

Jakiś angelizm, poczucie posiadania absolutnej, wręcz nadludzkiej mocy nad swoją seksualnością, musi kierować narzeczonymi, którzy, pragnąc wstrzemięźliwości, ryzykują wspólne zamieszkanie pod namiotem czy we wspólnym mieszkaniu. Tymczasem "wystawianie się na pokusę", choć nie jest równoznaczne z "szukaniem okazji" do grzechu, jest także postawą braku czujności i rozwagi w panowania nad namiętnymi poruszeniami cielesnymi. Spotkałam się także parokrotnie z sytuacją, gdy narzeczeni z przyczyn zawodowo-wyjazdowo-prawnych przyspieszali ślub cywilny, w nieco odleglejszym terminie planując kościelny. Należy uczulić na mogące wówczas zaistnieć wrażenie małżeństwa, zwłaszcza, że w oczach wielu młodzi już nim są: owa iluzja osłabia niekiedy niezłomność trwania w narzeczeńskich postanowieniach.


Czy "przyzwoitość" to tylko sprawy seksu?

Choć podstawowym tematem tekstu miały być granice przyzwoitości w odniesieniu do seksualności - wszakże słowo "przyzwoitość" najbardziej kojarzy się ze sprawami intymnymi - istotne wydaje się poruszenie zagadnienia także innej, pozaseksualnej przyzwoitości.

Odpowiedzialność za słowa i przejrzystość gestów, czyli o niedomyślnych chłopcach i nazbyt domyślnych dziewczynach.

Niezwykle ważna w związku, o ile ma on być budowany dojrzale, jest przejrzystość słów, gestów i zamiarów. Chłopcy powinni być świadomi, że dziewczyny zwykle liczą na poważną, czyli przyszłościową relację, a na dodatek pospiesznie projektują własną wizję męskich intencji i uczuć na bazie bardzo pobieżnych danych. Gesty i pocałunki są dla dziewczyny przeważnie komunikatem wielkiej rangi, poświadczającym zaangażowanie i poważne zamiary mężczyzny; chłopcy tymczasem często gestom i znakom nie nadają takiej rangi. Podczas gdy dziewczyna, jako "nazbyt domyślna", ma już wybrany model sukni ślubnej, możliwe, że chłopak sprawę traktuje wciąż "przypadłościowo" i lekko. Z drugiej strony on w swej męskiej prostolinijności nie domyśla się, jak wiele dla niej znaczą gesty, symbole i znaki. Dlatego jeśli chłopak chodzi z dziewczyną, a nie jest dogłębnie przekonany, że ją właśnie chce poślubić i wciąż rozważa inną opcję, niech to jasno wypowie, niech ograniczy okazywane jej gesty. Spotkałam się z sytuacją, że mężczyzna rozkochał w sobie dziewczynę, obsypywał czułościami, zapoznał z rodzicami, jednak przez cały czas dręczyły go wątpliwości, o których jej nie mówił. Za gestami nie stała prawda. Nagle opuścił ją a ona z rozżalenia i złości wyszła za mąż za przypadkowego kandydata.


Narzeczeńska bigamia

Skandaliczną nieprzyzwoitością jest bycie w związku z dwiema osobami naraz. Słyszę o tym coraz częściej: ktoś niepewny, którą/którego wybrać, spotyka się z dwiema osobami jednocześnie. Rzecz jasna jest to oszustwo, jeśli bowiem obie relacje śmie nazywać "miłością", nie wie, że miłość cechuje wyłączność i wierność. Obie te cechy już przed ślubem wymagają postawy uczciwości. Dać siebie w sposób oblubieńczy można jednej osobie. Jeśli natomiast ktoś rzeczywiście nie wie, z którą z dwóch osób ma się spotykać, niech obie relacje zachowa, lecz nazywa koleżeństwem lub przyjaźnią i próbuje lepiej poznać obie osoby. Jeśli mami obie dla lepszego poznania każdej, jest egoistą i na pewno nie kocha.


Czy mogę podrywać dziewczynę lub narzeczoną kolegi?

To bardzo ciekawe i trudne pytanie. Z pewnością "podrywanie" nie byłoby tutaj uczciwe. Nie można podstępnie, za plecami kolegi, czarować dziewczyny, choćby było się przekonanym, że "jest mi pisana" . Z drugiej jednak strony, dopiero dzień zawarcia sakramentu małżeństwa jest potwierdzeniem przez Kościół i pobłogosławieniem obranej

drogi. Każdy ma prawo dążyć do szczęścia, jeśli więc chłopak jest zakochany w "zajętej" koleżance, lub dziewczyna w "zajętym" chłopcu, ma pełne prawo do prób poznania tej osoby, rozmów, okazji do poznania się. Na pewno nie poprzez perfidnie planowane spotkania poza wiedzą jej dziewczyny/chłopaka, lecz w "czystej grze". Nawet zaręczyny nie świadczą jeszcze o nieodwołalnej woli Bożej co do małżeństwa zaręczonych. Co więcej, relacje narzeczonych z innymi mężczyznami/kobietami, mogą utwierdzać i budować związek. Są także dla niego próbą i sprawdzeniem.

Jeśli bowiem miłość narzeczonych jest już ugruntowana etapem wolitywnym - daru i decyzji, czyli życzliwością, o której pisaliśmy, niezależną od chwiejności uczuciowych i nawet spontanicznych "zadurzeń", które przecież mogą się zdarzać także w małżeństwie), wówczas nic tej więzi już nie zagrozi. Wówczas zdarza się, że narzeczeni udzielają sobie sakramentu małżeństwa, trwając w emocjonalnym kryzysie czy nawet przejściowej uczuciowej skłonności ku innej osobie; przyjmują jednak sakrament, gdyż rozumieją, że o prawdzie miłości nie stanowi magia uniesień i emocji, lecz wewnętrzna decyzja miłości na dobre i na złe, większej od emocjonalnej infantylności. Oto miłość, która wszystko przetrzyma.


Jedyny niezawodny sposób na przestrzeganie granic przyzwoitości w narzeczeństwie

Na koniec raz jeszcze pragnę powrócić do istoty duchowości chrześcijańskiej, która pozwala nam właściwie podchodzić do wszelkich praw, przykazań i granic.

Osoby, które widzą w prawnych wskazaniach drogę do doskonałości moralnej, do której muszą same dojść, poprzez zaciśniecie zęby i wysiłek moralny, są skazane na bądź to faryzejskie zadowolenie z siebie, bądź też, częściej, na niepowodzenie, bunt przeciw nauce Kościoła lub bolesne poczucie, ze nie zasługują, są zatem odrzuceni.

Chrześcijanie, którzy mają relację z Chrystusem, doświadczają Jego łagodności i po prostu Jemu ufnie się oddają, wiedzą, że Jego miłość nie jest w ogóle zależna od ich doskonałości moralnej. Człowiek nie jest powołany w pierwszej kolejności do czystości moralnej, lecz do poufałej relacji miłości z Bogiem. Grzechy i upadki nie są katastrofą, lecz lekcją własnej słabości, która tym bardziej pozwala zdać się na Boga i pogodnie liczyć na Jego pomoc. A żyjąc w przyjaźni z Chrystusem, otrzymujemy Jego łaskę i pomoc: modlitwa i zaufanie dają nam siły, aby prawdziwie kochać przyszłą żonę/męża i wtedy przestrzeganie granic staje się coraz bardziej naturalne i nawet niezauważalne.

Dopiero żywa relacja z Bogiem - na którą nie trzeba zasługiwać, która nie baczy na nasze słabości - niesie zrozumienie, że nie jesteśmy w niewoli prawa, lecz cechuje nas wolność dzieci Bożych. Oznacza to, że prawo nie jest narzędziem ucisku, lecz naszą ochroną przez błędami i samozniszczeniem - nas, innych, naszych ludzkich miłości; czyli po to stawia granice pewnym zachowaniom, aby sama miłość mogła wyrosnąć ponad wszelkie granice.

Źródło: teofil.dominikanie.pl, dziękuję za wyrażenie zgody na opublikowanie na stronie Sanktuarium Świętości Życia.

Autorka tekstu: Małgorzata Wałejko — dr pedagogiki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (filozofia wychowania), teolog małżeństwa i rodziny. Adiunkt w Instytucie Pedagogiki i Psychologii USz. Publikuje w „Communio”, „Rocznikach Nauk Społecznych KUL”, „Homo Dei”. Świecka Dominikanka.