Już w czasie chodzenia ze sobą różne nawyki i przyzwyczajenia naszego chłopaka lub dziewczyny często przeszkadzają nam, ale na ogół przymykamy na nie oczy. Do takich przyzwyczajeń i nawyków może należeć chęć nadmiernego zwracania na siebie uwagi, przeklinanie i używanie słów wulgarnych, zabieganie, by w sporach „moje było zawsze na wierzchu”, cieszenie się z niepowodzeń innych, opowiadanie słonych kawałów, niedbanie o rozwój duchowy, religijny, niewywiązywanie się z obowiązków, brak dbałości o higienę osobistą, nieestetyczny sposób jedzenia i wiele innych. To nieważne – mówimy – bo ważne są nasze uczucia. Żyjemy iluzją, że on czy ona zmieni się po ślubie. Dochodzi do tego pełna dobrej woli chęć i przekonanie: „pomogę mu się zmienić”. Uwaga: czerwona lampka! Doświadczenie pokazuje, że nawyki i przyzwyczajenia, a często także hierarchie wartości wyniesione z domu rodzinnego, środowiska, w którym spędziło się pierwszych dwadzieścia parę lat życia, są na tyle trwałe, że pozostają na ogół niezmienialne. Co więcej, nakładają się one na osobowość partnera, którą musimy zaakceptować. Jeżeli widzimy w swoim chłopaku czy dziewczynie coś, co nam się nie podoba i decydujemy się na ślub, to musimy założyć, że z tymi cechami i nawykami będziemy się borykać najprawdopodobniej do końca życia. Owszem, nie neguję, że może się coś zmienić, ale wtedy mamy „bonus”, premię. Nie należy jednak na nią naiwnie liczyć.
Magda: To, czego najbardziej obawiam się w naszym małżeństwie, to kryzysu naszej miłości. Teraz nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że mogłoby się coś popsuć między nami. Ale tyle małżeństw rozpada się. Co robić, żeby się przed nimi uchronić?
Paweł: Nie podzielam obaw Magdy. Po co się tak martwić na zapas?
Na zapas warto się „martwić”, ale nie „zamartwiać”. Niech więc Twój niepokój, Magdo, nie paraliżuje Cię przed ufną miłością do Pawła. Ale warto, byś rozumiał, Pawle, trudne uczucia Magdy, które dotyczą najważniejszej sprawy Waszego życia. Świadomość możliwości pojawienia się kryzysu powinna mobilizować Was do nieustannego zabiegania o miłość, o prawdziwą troskę o najgłębsze potrzeby: kochania i bycia kochanym, uznania i poczucia wartości, bezpieczeństwa, przynależności do siebie, ale i autonomii, bezpieczeństwa, sensu. Powiem Wam jednak jeszcze, że kryzysów nie należy się bać. One są bardzo przykre, ale mogą być bardzo twórcze. Pokazują bowiem, że w zmieniających się warunkach zewnętrznych, w nowych okolicznościach życiowych, a także pod wpływem zmian, jakie zachodzą w nas samych, pragnienia, o których powiedziałem przed chwilą, potrzebują nowego sposobu realizacji, a także nowego sposobu troski o to, by współmałżonek czuł się kochany przeze mnie, bezpieczny przy mnie, by miał poczucie uznania w moich oczach. By tak się stało, potrzebne jest rozmawianie ze sobą rzeczywiście o wszystkim, szczerze aż do bólu, z miłością, a nade wszystko ze świadomością, że przykre uczucia, jakie się pojawiają w związku z kryzysem, są tylko uczuciami, które sygnalizują potrzebę zmian. Sygnalizują potrzebę pełniejszego rozumienia siebie nawzajem w nowych sytuacjach. Szukanie sposobu dokonania tych zmian może być fascynujące! Wybija z rutyny i nudy. Nie warto więc dezerterować z małżeństwa, ale w chwilach kryzysu mocniej chwycić się za ręce. Najważniejsze jednak, by pierwszych sygnałów tych kryzysów nie lekceważyć, nie zamiatać spraw pod przysłowiowy dywan, nie udawać, że nic się nie dzieje, ale przyglądać się temu, co się dzieje z miłością i umacniać jej cudowną konstrukcję.
Porozmawiajcie ze sobą...
Wystrzegaliśmy się mówienia czy wytykania sobie: „zachowujesz się zupełnie jak twoja mama”. W miarę upływu lat naszego małżeństwa widzieliśmy, że w niektórych kwestiach zmieniliśmy hierarchie wartości, sposoby zachowania, ale niektóre przyzwyczajenia i nawyki nie tylko nie wygasły, ale wręcz wzmocniły się. Ja to widziałem w Irence, Irenka we mnie. Bardzo mi się to nie podobało, bo zawsze mówiłem, że nasz dom będzie wyglądał zupełnie inaczej niż dom moich rodziców. Ale okazało się, że powielanie niektórych wzorców zachowań mam „we krwi”. Podobnie Irenka. Te trudne i dokuczliwe nawyki wyniesione z domów rodzinnych nie przysłoniły na szczęście wspólnej hierarchii wartości, celu i sensu naszego wspólnego życia. Nie zachwiały pewnością o nierozerwalności naszego małżeństwa. Nic jednak „samo nie leciało”. Były poważne wewnętrzne zmagania. Był czas, kiedy zdawało nam się, że się nie dogadamy i że będziemy do końca życia żyli obok siebie. A jednak nasz dialog okazał się możliwy. Dziś dobiegamy 40 lat naszego małżeństwa. Widzimy też, że nie tylko trudne nawyki wynieśliśmy z domów rodzinnych. Cieszę się na przykład, że w domu rodziców zostałem przyzwyczajony do jedzenia wszystkiego. Nie dzieje się tak, że nie zjem czegoś, co zostało podane do stołu, bo nie lubię, bo mi nie smakuje. Bardzo to ułatwia życie nam obojgu, bo także Irenka wyniosła podobny styl życia czy też jedzenia ze swojego domu. Wyniosła nawyk modlitwy rodzinnej. Tak więc, parafrazując stare polskie przysłowie – czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość może procentować. Warto jednak przed zawarciem małżeństwa w sposób szczególny patrzeć na to, czym na starość może – jak w przysłowiu – trącić. Warto pilnować, by ta starość nie zaczęła się już w pierwszym lub drugim roku po ślubie.