Irena i Jerzy Grzybowscy - to małżeństwo z 38-letnim stażem, rodzice dwóch córek, współzałożyciele i liderzy uznanego przez Stolicę Apostolską Stowarzyszenia „Spotkania Małżeńskie”, które od ponad 30 lat prowadzi rekolekcje dla małżeństw i narzeczonych, istnieje w 10 krajach Europy. Jerzy Grzybowski – autor książek i artykułów o tematyce relacji w małżeństwie i przygotowania do niego, m.in. „Małżeńskie drogowskazy”, „Nas dwoje. Przed nami małżeństwo”, „Małżeńskie temperamenty”.
Bryk to inaczej ściąga, skrót zagadnień, siłą rzeczy – uproszczony. W kilku odcinkach tego cyklu, w ograniczonej objętości, nie da się omówić wszystkiego, co warto wiedzieć na temat miłości, żeby się dobrze przygotować do małżeństwa. Niech więc to będzie skrót, bryk, który wbrew roli tradycyjnej ściągi zachęci do poszukania, przemyślenia i doświadczenia w Waszym związku czegoś więcej, niż będzie tu powiedziane. Niech zainspiruje Wasze rozmowy we dwoje o tym, co ważne, potrzebne i czemu warto poświęcić nie tylko trochę uwagi.
Odpowiedź na to pytanie wydaje się prosta: zaiskrzyło między Wami, pojawiły się uczucia, które zachęciły Was do spędzania razem coraz więcej czasu. Dobrze Wam razem ze sobą. Ale co dalej? Jakie macie plany? Czy rozmawiacie o tym? Co Was naprawdę łączy? Czy chodzi tylko o imprezowe zaszalenie, czy coś więcej? Warto realnie popatrzeć na siebie, czy będzie się w stanie naprawdę pokochać swojego chłopaka czy dziewczynę „na dobre i złe”.
Poważne zaangażowanie w związek porusza całą osobowość człowieka, zmienia ją i kształtuje. Sprawia, że stajemy się dojrzalsi, bo prawdziwa miłość to przede wszystkim pragnienie dobra dla osoby kochanej. To odpowiedzialność za własne i partnera zaangażowanie w związek – także emocjonalne. Warto mieć takie podejście od początku znajomości, gdyż dużo lęków, nieufności i zahamowań we wzajemnych kontaktach w małżeństwie wynika ze zranień we wcześniejszych związkach.
Znane jest powiedzenie o patrzeniu na siebie w okresie narzeczeństwa przez różowe okulary. Każda para temu zaprzecza, mówiąc, że patrzy na swój związek realnie. Tym niemniej warto mieć świadomość, że uczucia z jednej strony utrudniają obiektywne popatrzenie na swój związek, ale z drugiej – ta wielka dynamika uczuć, jakie Was łączą, i determinacja „Nam się uda!” może pokonać trudności, na jakie napotkacie. Pod warunkiem, że będziecie o miłość dbać, troszczyć się i nie powiecie „ja go już nie kocham” albo „ona mnie nie kocha”, gdy zmniejszy się intensywność uczuć.
Jestem razem z moją dziewczyną od roku. Myślimy o ślubie, ale sytuacja się skomplikowała, kiedy dowiedziałem się, że Anka była we wcześniejszym związku. Zakończyła go oficjalnie, kiedy myśmy zaczęli być razem, ale odczuwałem, że ta sprawa w głowie Anki mocno się zakotwiczyła. W wieku 18 lat uciekła z domu, w którym rządził alkohol i wieczne awantury. Jej rodzicie w końcu się rozeszli. Związała się chłopakiem kilka lat starszym. Mieszkali ze sobą przez kilka lat, nie biorąc ślubu. Anka wspomina ten czas jak życie w prawdziwej rodzinie. Doświadczyła od tego chłopaka dużo ciepła i życzliwości, chociaż w końcu się rozstali. Ja nie doświadczyłem tak długiego związku z kobietą w swoim życiu i nie potrafię zrozumieć tej sytuacji. Nie wiem, czy w ogóle powinienem poruszać temat przeszłości, który dla Anki może jest trudny. Chciałbym jednak uporządkować te sprawy z przeszłości, żeby wiedzieć, na czym stoimy. Zależy mi na Ance, rozmawiamy o ślubie, o sobie, o przyszłości, ale przeszłość na tym zalega. - Marek
Staram się wczuć w sytuację nie tylko Marka, ale i Anki. To dlatego, że brakowało jej miłości w domu rodzinnym, uciekła i związała się z tamtym chłopakiem. Bała się ślubu, widząc sposób życia swoich rodziców. Szukała domu. Dlatego o związku z tamtym chłopakiem mówi jak o rodzinie. Napisałem Markowi: Proszę jej za to nie winić. Potrzebna jest jednak Wasza bardzo szczera i bardzo serdeczna rozmowa, czy tamten związek jest definitywnie zakończony. Bo jeżeli coś zacznie trzeszczeć między wami, Anka może zacząć myśleć o odnowieniu tamtego związku. Napisałem też Markowi, że oboje muszą mieć świadomość, że lekko im nie będzie, bo zarówno poprzedni związek, jak i syndrom DDA (Dorosłego Dziecka Alkoholika) na pewno pozostawił w niej trwałe ślady, które będą utrudniać ich związek, a być może będą nawet wymagały terapii. A o przeszłości warto rozmawiać tylko o tyle, o ile buduje ona przyszłość.
I jeszcze jedna sprawa, chyba najważniejsza, o której napisałem Markowi. Skoro myślą o ślubie kościelnym, to potrzebne jest zawierzenie, takie całkowite i bez granic Panu Bogu, który – jak można ufać – ich połączył, by odkryli prawdziwą, wielką miłość i... ocalili swoje życie.
Z każdą dziewczyną, z którą przed małżeństwem zaczynały mnie łączyć jakieś ciepłe uczucia, łączyłem wielkie nadzieje na przyszłość. Bardzo poważnie podchodziłem do każdej znajomości. Dlatego przeżywałem wielkie rozczarowania, kiedy okazywało się, że to nie to, że druga strona albo nie myśli poważnie o naszej znajomości, nie jest gotowa do takiej perspektywy rozwijania znajomości, albo lęki i nieumiejętność rozmowy powodowały, że wszystko się rozpływało. Dopiero z Irenką zaiskrzyło naprawdę: zakochanie, ciekawość, ale przede wszystkim radość, wręcz euforia, że nareszcie nie będę sam. Że będzie ktoś, kto będzie mi towarzyszył w realizowaniu moich planów, marzeń, celów. Celem było dobre życie w obecności Bożej. Razem, we dwoje, przez realizację celów, którymi była praca naukowa, kontemplacja Pana Boga w przyrodzie, a także bliżej niesprecyzowana, pozostająca w sferze raczej marzycielskiej, wspólna praca dla innych. Dzieci – jeżeli będą, to dobrze, to oczywiście tak – ale nie były one wówczas na pierwszym miejscu. Moją potrzebą było bycie dla świata. Taki był stan mojej świadomości i moje przygotowanie do małżeństwa wówczas. Ale trwały związek małżeński był dla mnie zawsze celem każdej znajomości od czasów pierwszej miłości szkolnej. A z jakimi nastawieniami wchodziła w małżeństwo moja żona i co z tego wynikło – o tym następnym razem.
W okresie chodzenia ze sobą ważne jest przyglądanie się sobie, co jedno drugiemu niesie poza różami, lodami i innymi przyjemnościami w różnych sytuacjach. Dobrze, jeżeli uczucia fascynacji, zakochania i oczarowania sobą nawzajem trwają, ale warto, by im towarzyszyła, wzajemna troska o siebie, zainteresowanie nawzajem sobą – jako osobami, swoimi reakcjami w różnych sytuacjach, gotowością do pomocy, hierarchią ważności różnych spraw i hierarchią wartości w życiu, a także swoimi przyzwyczajeniami i nawykami wyniesionymi z domów rodzinnych, akademika, internatu albo domu dziecka. We wspólnym życiu przekłada się to potem na sposób wypełniania obowiązków, troskę o byt materialny, o dzieci. Wpływa na całość miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej.
– My rozmawiamy ze sobą o wszystkim – słyszę czasem. Świetnie! Warto jednak zwracać uwagę na to, jak się rozmawia. Czy naprawdę wsłuchuję się w to, co mówi mój chłopak czy dziewczyna, czy nie ma między nami tematów tabu? Czy potrafię dzielić się sobą, ujawniać siebie w zaufaniu, przyjmować i akceptować to, czym dzielę się? W każdej rozmowie warto pamiętać, żeby bardziej słuchać niż mówić, starać się rozumieć, a nie tylko oceniać, bardziej dzielić się sobą, niż dyskutować, a przede wszystkim przebaczać sobie. To są podstawowe zasady dialogu. Taki dialog jest drogą pełniejszego poznawania siebie samego i siebie nawzajem; ułatwia podejmowanie racjonalnych decyzji, wyborów, daje możliwość rozwiązywania trudnych problemów. Może pomóc w podjęciu decyzji – „tak” lub „nie” – o ewentualnym przyszłym małżeństwie; może być drogą weryfikacji podjętej wcześniej decyzji na małżeństwo, odłożenia jej lub nawet rozstania się. Przed małżeństwem nie da się omówić wszystkich spraw, z którymi przyjdzie spotkać się w życiu. Zresztą życie przynosi tyle zaskakujących niespodzianek, nieoczekiwanych sytuacji, że nie sposób ich przewidzieć. Najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, czy potraficie ze sobą rozmawiać, czy potraficie prowadzić dialog w prawdzie, otwartości, szczerości i zaufaniu. Czy nie boicie się ujawnić czegoś przed sobą, czy potraficie z miłością przyjąć to, co chłopak czy dziewczyna mówi o sobie?
Jesteśmy ze sobą półtora roku, zawsze było tak, że od czasu do czasu się kłóciliśmy. Zawsze wierzyliśmy, że się uda przezwyciężyć te kłopoty – aż do teraz. Zaręczyliśmy sie rok temu. Nagle zaczęły się napięcia i kłótnie między nami. Moja narzeczona pochodzi z rodziny, w której były zdrady małżeńskie. Prawdopodobnie dlatego wszystkie moje kontakty ze znajomymi wywołują jej strach, a w konsekwencji kłótnie... Byłem stopniowo odcinany od znajomych, coraz bardziej brakowało mi ich. Ostatnio chciałem się spotkać z inną koleżanką i pogadać o tym. Nie powiedziałem o tym Asi, ale ona wykryła to z mojej komórki. Zapytała, a ja wiedząc o tym, że boi się zdrad, skłamałem, że nigdzie nie pisałem SMS-ów. Ona z tryumfem udowodniła mi to i powiedziała, że koniec z nami. Teraz widzę też, że zawsze brakowało mi jakby jej zaangażowania, brakowało mi ciepła... Może nie jesteśmy parą dla siebie? Ale zupełnie nie wiem, jak mam to stwierdzić...Piotr
Odpowiedzi na najważniejsze pytanie musicie udzielić sobie oczywiście sami. Potrzebne jest przede wszystkim spokojne przyjrzenie się Waszym uczuciom, szczególnie tym trudnym. Z Twojego listu odczytuję wyraźnie, że Wam obojgu zależy na małżeństwie, że widzicie w nim wielką wartość. Także – być może chwilowe – zerwanie przez Asię jest tego przejawem. Warto zrozumieć jej uczucie lęku. Pochodzi, jak piszesz, z domu, gdzie były zdrady. Na pewno mnóstwo kłamstw w związku z tym. Stąd jej wrażliwość, nieufność. Warto okazać Asi, że ją rozumiesz. Powinna poczuć się zrozumiana, bo jej lęk wynika ze zranienia, jakie wyniosła z domu. Twoja szczerość, prawdomówność i prostolinijność w postępowaniu może to zaleczyć. Ale nic tak nie niszczy zaufania, jak kłamstwa czy półprawdy mówione nawet w najlepszej wierze.
Głównym motywem zawarcia małżeństwa przez Irenkę była potrzeba kochania i bycia kochaną oraz potrzeba tworzenia domu. – Bardzo chciałam budować z Jurkiem dom. Nie budynek, ale dom z dziećmi, otwarty, ciepły i uśmiechnięty, pełen pokoju i równowagi – wspomina.
Pamiętam także, jak mówiła, że trzeba żyć z dnia na dzień, przyjmując to, co Pan Bóg daje. Tylko przyjmować z miłością. Mnie napełniało to uczuciem lęku, niepokoju. Zdawało mi się, że nie można żyć bez planu! Skoro Irenka go nie miała – tym bardziej ja forsowałem własne plany. I zdawało mi się, że Irenka je przyjmuje. Chyba jednak bardzo selektywnie słuchałem tego, co mówiła, słyszałem to, co chciałem usłyszeć, bo już wkrótce okazało się, że nasze porozumienie jest trudne. Moja żona do dziś wspomina: Imponowało mi, gdy Jurek brał mnie za rękę i prowadził w świat; na wszystkie jego plany mówiłam: „tak, tak...”. Jednakże wkrótce po ślubie zaczęłam mówić „nie, nie, nie!”. Gdyby nie dialog, zasady dialogu, wytrwałość i cierpliwość – na pewno rozstalibyśmy się. Ale było coś jeszcze, co pozwoliło nam przetrwać wszystkie burze. Co – o tym następnym razem.
Zawierając sakramentalne małżeństwo, wchodzimy w rzeczywistość bardzo szczególnego przeżywania obecności Pana Boga w naszym związku. Nie jest On obojętny dla naszego małżeństwa. Ślub w kościele to akt religijny, wypływający z faktu, że Bóg jest dla nas Kimś ważnym. To my przy ołtarzu ślubujemy sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską, ale to On, Bóg, ślubował nam, małżonkom miłość, wierność i uczciwość, i że nie opuści nas. Co najwyżej my możemy go opuścić, i wtedy nie potrafimy poradzić sobie z trudnościami. Dlatego potrzebne jest pogłębianie i odnawianie przeżywania miejsca i obecności Boga w naszym życiu już teraz, chodząc ze sobą, będąc parą jeszcze przed ślubem.
W Ewangelii jest przypowieść o człowieku, który budowa swój dom na piasku. Kiedy przyszły burze i ulewy, wody podmyły fundament, dom runął, a „upadek jego był wielki”. Królestwo Boże – czytamy dalej w Ewangelii – podobne jest do człowieka, który zbudował swój dom na skale. Kiedy przyszły burze, dom ocalał, bo był założony na mocnym fundamencie. Te słowa możemy odnieść do planowania naszego małżeństwa. Dom na piasku to dom budowany na samych tylko uczuciach, których intensywność się zmniejszy albo zostaną wyparte przez uczucia trudne, przykre. Dom na piasku to dom, w którym nie rozmawialiśmy o tym, co nas naprawdę łączy, co jest trudne i czy będziemy potrafili prowadzić dialog. Dom na piasku to wreszcie dom, w którym siła naszego fundamentu, największe jego spoiwo – czyli Pan Bóg – pozostał w kościele po uroczystości zaślubin. Teraz jest gdzieś w kącie obojętności. Fundament na skale oznacza nasze twarde i trudne nieraz rozmowy o naszej hierarchii wartości, o motywach zawarcia małżeństwa. To nade wszystko rozpoznawanie naszej zdolności do wzajemnego słuchania, rozumienia się nawzajem i dzielenia. Nade wszystko zaś przebaczania. Dom na skale to dom, w którym wszystkie nasze codzienne dialogi, nasze patrzenie razem w jednym kierunku, umacniamy więzią z Panem Bogiem.
Bardzo się kochamy. Dobrze nam razem ze sobą. Myślimy o małżeństwie. Jest tylko jeden problem. Mój chłopak deklaruje się jako niewierzący. Nie chodzi do kościoła. Życzliwie patrzy na moje praktyki religijne. Ale raz mówi, że nie wierzy, drugi raz, że jest agnostykiem. Kiedy indziej tylko się uśmiecha. Dla mnie wiara jest czymś bardzo ważnym. Czy mam się zdecydować na małżeństwo z nim, czy nie? - Beata
Gdyby Twój chłopak przejawiał nastawienia antyreligijne, negatywnie odnosił się do Twojej wiary, zdecydowanie odradzałbym małżeństwo z nim. Wydaje się, że w Waszym przypadku tak nie jest. Dlatego potrzebny jest Wasz bardzo wnikliwy dialog na ten temat. Stosunek do Pana Boga jest często zraniony: złymi doświadczeniami katechezy szkolnej, odrzuceniem wiary dziecinnej i niezastąpienie jej wiarą dojrzałą, nieuzyskaniem odpowiedzi na nurtujące pytania, odejściem od praktyk religijnych w domu rodziców w wyniku ich konfliktu z Kościołem, zwykłą obojętnością wobec spraw, które wobec atrakcji życiowych i nastawienia na ich pochłanianie stały się mniej ważne, bo nienarzucające się reklamą. Odejście od Pana Boga i Kościoła może być też spowodowane uleganiem stereotypom w pracy, na studiach. Warto rozmawiać o tych przyczynach obojętności religijnej, a nade wszystko – być świadkiem wiary dla Twojego chłopaka. Nie samej tylko pobożności, ale obecności Pana Boga, żywego i prawdziwego w Twoim życiu. Warto, byś żyła tak, by jego to ciekawiło, żeby sam wyciągał Cię na rozmowy na ten temat lub przynajmniej podejmował Twoją inicjatywę. Być może na tej drodze Twój chłopak powróci do Pana Boga i Kościoła. Pamiętam wypowiedź pewnego chłopaka następnego dnia po zawarciu sakramentalnego małżeństwa: Moje życie było straszne do chwili odkrycia przeze mnie istnienia Boga. Do tego czasu to była droga do jakiegoś samobójstwa wewnętrznego. Ciągle czegoś szukałem: wrażeń, doznań, wciąż mi było mało... Jednak takie doświadczenia nie muszą się powtarzać, ale tym bardziej przed małżeństwem potrzebne są rozmowy o wierze i niewierze.
Decyzję o małżeństwie musisz oczywiście podjąć sama. Moc Waszej miłości może spowodować otwarcie się Twojego chłopaka na łaskę wiary, ale wcale się tak stać nie musi. Szczególnie ważna jest jednak rozmowa na temat nierozerwalności małżeństwa. Powinniście porozmawiać, jak rozumie on słowa przysięgi małżeńskiej i czy to budzi Twoje zaufanie, że Cię rzeczywiście nie opuści.
Kiedy chodziliśmy ze sobą, chodziliśmy także razem do kościoła. Nie wynikało to tylko z pobożności wyniesionej z domów rodzinnych, nie wynikało z tradycji religijnej, ale było potrzebą nas obojga. Uczestnictwo w Mszy św. niedzielnej nawet wtedy, kiedy wyjeżdżaliśmy razem w niedziele, było absolutnie na pierwszym miejscu. Widziałem, że Bóg jest dla niej Kimś ważnym. Dla mnie też był ważny. Był odniesieniem wszystkich działań. Odczuwałem Jego obecność tuż obok, jak gdyby za niewidzialną zasłoną. Nie „wierzyłem” w Jego istnienie, bo wiedziałem, że On jest. Odczuwałem jego obecność. Co najwyżej sam oddalałem się od Niego i wtedy rzeczywiście „nie czułem”. Przystępowaliśmy razem do Komunii św. Na pytanie, kim jest Bóg w jej życiu, odpowiadała zazwyczaj krótko: WSZYSTKIM. Dla mnie też był WSZYSTKIM. Dlatego a priori ufałem, że damy sobie razem z Irenką radę w życiu małżeńskim, choćby nie wiem jakie trudności nas czekały. Niewiele rozmawialiśmy o wierze, ale w tle naszych rozmów na tematy codzienne, o planach, zawsze była ona tą płaszczyzną, na której żyliśmy, istnieliśmy, poruszaliśmy się. Tak jest do dziś.
Każdemu zależy na miłości szczęśliwej, a pragnienie miłości trwałej jest naturalną potrzebą psychiczną każdego człowieka. I chociaż wszyscy zakochani są przekonani, że ich miłość jest jedyna, wyjątkowa, i wierzą w szczęście swojego związku, to jednak mają świadomość, że jest ono nieustannie zagrożone kryzysem. Nie myślą o tym, no bo po co, skoro jest nam teraz tak dobrze. I właśnie dlatego, że jest dobrze, to tę miłość warto chronić, nieustannie obudowywać, korzystając z pomocy z „najwyższej półki”. Jest nią pomoc, którą oferuje nam Pan Bóg w sakramencie małżeństwa. To nie są, jak się popularnie mówi, kajdany, ale wręcz przeciwnie – wyzwolenie, droga do naprawdę wolnej miłości, wolnej – znaczy bez zahamowań, bez kajdan przeszkadzających w rozwoju miłości. Oczywiście pod warunkiem, że z tego sakramentu będzie się korzystać, a nie potraktuje się go jako imprezę.
Osoby, które przy ołtarzu i w obecności kapłana ślubują sobie miłość, wierność i uczciwość, zostają przez Pana Boga obdarowane łaską pomagającą im w ich dochowaniu. Przysięgę kończą słowami „Tak mi dopomóż, Panie Boże Wszechmogący i wszyscy święci”. Proszą w ten sposób Pana Boga, aby im pomógł w tym, co po ludzku jest bardzo trudne. W odpowiedzi Bóg uzdalnia ich do zachowania jedności małżeństwa. Daje dobre natchnienia do podjęcia działań umacniających małżeństwo, pomaga w odczytywaniu w Piśmie Świętym wskazówek do budowania małżeństwa, porusza sumienie, zachęca, dodaje mądrości, odwagi, wytrwałości, przestrzega przed fałszywymi krokami. Czasem także podjęcie koniecznej terapii może być owocem działania łaski, decyzja na poczęcie dziecka i wiele innych. Na wszystkie działania łaski trzeba się jednak otworzyć, podjąć te dobre natchnienia. Można bowiem zamknąć się na nie, zagłuszyć je sobie, udawać, że się nie słyszy, lekceważyć i kierować się własnymi pomysłami, kierując się własną wygodą, podejmując działania – w imię własnej korzyści – przeciwko drugiej osobie. Marnuje się wtedy łaskę sakramentu małżeństwa. Dlatego rozpada się tak wiele małżeństw, pomimo że zawarte były w kościele.
Ślub kojarzy mi się z imprezą, papierem, biurokracją przygotowań, zbieraniem pieczątek na kursach przedmałżeńskich, o których chodzą ponure opowieści. Po co to? Przecież my się kochamy. Ślub nas nie uchroni przed rozwodem. Tyle małżeństw się rozpada. Prawie wszystkie po ślubie kościelnym. I potem zaczynają się problemy: strata czasu, pieniędzy na prowadzenie sprawy rozwodowej, a nade wszystko stres. Trauma. Ja chcę się odciąć od tych procedur. Chcę ocalić naszą miłość! Ślub kościelny to przeżytek. - Jacek
Jeżeli ślub kościelny traktowany jest przede wszystkim jako impreza dla rodziny, to rzeczywiście jest przeżytkiem. Potrzebny jest świadomy wybór małżeństwa zawartego w kościele, opartego na wiedzy, czym jest sakrament małżeństwa. Potem tę wiedzę warto stosować w swoim życiu. Piszesz, Jacku, że rozpada się wiele małżeństw zawartych w kościele. Tak, oczywiście, bo sam ślub, a raczej ceremonia ślubna nie gwarantuje trwałości małżeństwa. Gwarantem jest Pan Bóg, który swoją łaską umacnia słowa przysięgi. W życiu codziennym trzeba jednak z tej łaski korzystać. Dlatego pytanie o ślub kościelny to nie jest kwestia „papieru”, uroczystości dla rodziny i znajomych. To nie jest przeżycie ciekawego wydarzenia w najdłuższym na świecie samochodzie, szałowej sukni i karecie zaprzężonej w czwórkę koni. To jest kwestia więzi z Panem Bogiem. Dialogu z Nim. Zaufania i zawierzenia Mu.
W naszym związku kłótnie pojawiły się między nami jeszcze przed ślubem. Zdawało mi się chwilami, że nasze chodzenie ze sobą wisi na włosku i bardzo się tego bałem. Jednak zdecydowałem się na małżeństwo z Irenką, bo widziałem, że kimś ważnym dla Niej jest Pan Bóg. Był wspólnym mianownikiem naszego bycia razem i wspólnym mianownikiem wszystkich nieporozumień i napięć, jakie się pojawiały między nami. Więź z Panem Bogiem przejawiała się u Irenki nie jakąś ideologią, nie samą tylko pobożnością, ale poczuciem Jego realnej obecności w życiu. Bóg był punktem oparcia i ostatecznym punktem odniesienia wszystkich działań. Oboje byliśmy związani z duszpasterstwami akademickimi i choć były to różne ośrodki, to jednak sam fakt przynależności Irenki do takiego duszpasterstwa budził we mnie zaufanie.
Właśnie wtedy powiedziałem sobie, że cokolwiek by się nie wydarzyło w naszym życiu, to nasze małżeństwo będzie nierozerwalne. Wyszedłem z założenia, że jeżeli dwoje ludzi chce budować swoją przyszłość w oparciu o więź z Bogiem, to On ich nie opuści. I że takie małżeństwo musi przetrwać wszystkie burze. Dlatego sakrament. Dlatego ślub w kościele. Jesteśmy w ten sposób razem od 38 lat.
Nie wiem, jak potoczyłyby się nasze losy, gdyby nie sakrament małżeństwa. Bardzo poważnie go traktowaliśmy. Nie podobały nam się wielkie imprezy ślubne organizowane na setki osób, żeby się pokazać przed rodziną, znajomymi i koleżankami. Wiele razy mówiliśmy sobie, że to ma być NASZA uroczystość. Były to czasy, kiedy jeszcze ślub cywilny był oddzielnie z kościelnym. Z przyczyn organizacyjnych ślub kościelny mieliśmy dwa tygodnie po cywilnym. Po podpisaniu kontraktu moi rodzice zaprosili nas na obiad, w czasie którego dość ostentacyjnie zdjęliśmy obrączki, by je założyć sobie na zawsze dwa tygodnie później w bocznej kaplicy kościoła, do której czasem przychodziliśmy jako narzeczeni. Bo te obrączki, których nie zdejmujemy nigdy, były i są znakiem naszego małżeńskiego przymierza z Panem Bogiem.
Takie pytanie stawiają często narzeczeni, szukając jakiejś konkretnej granicy, do której wolno im posunąć się w kontaktach seksualnych. Na szczęście istnieją jeszcze pary, które sobie takie pytanie zadają... Zachęcanie do niepodejmowania współżycia przed ślubem nie pochodzi bowiem z komody prababci i nie jest wymysłem zza kościelnego biurka, ale jest wyrazem odpowiedzialnego przygotowania do małżeństwa.
Rozmawiałem z wieloma małżeństwami, które nie poczekały ze współżyciem do ślubu. Wszystkie mówią dziś, że gdyby zaczynały życie raz jeszcze, na pewno by poczekały. Nie spotkałem żadnego małżeństwa, które poczekało i dziś tego żałuje. Raczej są z tego dumne.
Współżycie seksualne w sposób niezwykle głęboki angażuje sferę emocjonalną. Domaga się coraz to nowych doznań. Przed ślubem zmniejsza to zainteresowanie innymi niż seks dziedzinami. A w okresie przygotowania do małżeństwa warto zwrócić szczególną uwagę na wzajemne poznanie intelektualne, poznanie swoich nawyków, przyzwyczajeń, hierarchii wartości, swojej osobowości. Współżycie seksualne w okresie chodzenia ze sobą i w narzeczeństwie, traktowane jako główne spoiwo związku, jest źródłem wielu pomyłek w decyzji na małżeństwo. I to jest jeden z powodów, dla których Kościół mówi „nie” współżyciu przed ślubem. Mówi to w trosce o małżeństwo, w trosce o roztropną decyzję. W trosce o prawdziwą miłość. I głosi jeszcze, że do tak wielkiego przeżycia, tak ważnego, tak więziotwórczego i będącego zarazem źródłem życia ludzkiego, potrzebna jest łaska sakramentu.
Ważne jest, by w okresie narzeczeństwa sfera seksualna naszych kontaktów dojrzewała i by w tym dojrzewaniu ważną rolę miała asceza i powściągliwość. By czas przygotowania do małżeństwa był wyraźnym czasem porządkowania tej sfery. Ważny jest dialog chłopca i dziewczyny na ten temat, by powstrzymanie się od współżycia było świadomym wspólnym wyborem. Żeby nie było to interpretowane jako brak miłości, ale jako jej szczególnie silny przejaw.
Radek: Chcieliśmy wytrwać w czystości przedmałżeńskiej. Z czasem jednak nasze pieszczoty stawały się coraz bardziej namiętne i odważne. Przekraczaliśmy po kolei granice, które sobie sami wyznaczaliśmy, i w końcu oboje stwierdziliśmy, że nasze sumienia wyrzucają nam to, że nie trzymamy się granic przez siebie ustalonych. Postanowiliśmy, że zrobimy tygodniowy post od bliskości. Podczas tego tygodnia pomyślałem, że skoro nie umieliśmy trzymać się granic przez siebie ustalonych, to powinniśmy powstrzymać się nawet od pocałunków, które same nasuwają mi się jako początek „ścieżki” erotycznej.
Marta: O ile zgadzam się z Radkiem, że nie było dobre to, że przekroczyliśmy granice, które sobie postawiliśmy – i ponoszę za to współodpowiedzialność – o tyle nie sądzę, żeby miało to być powodem, dla którego należałoby całkowicie zrezygnować z czułości wyrażanej pocałunkami, lecz warto po prostu raz jeszcze spróbować i walczyć o to, by tym razem granicy, którą sobie postawiliśmy, nie przekroczyć. Dla mnie nasze pocałunki są sposobem wyrażania przywiązania i przynależności; dają mi poczucie bezpieczeństwa i akceptacji.
Decyzja, w jaki sposób trzymać się będziecie wyznaczonych granic, należy oczywiście do Was. Warto, by Wasze pocałunki, Radku, były wyrazem czułości, sposobem wyrażania przywiązania i przynależności dającej Marcie poczucie bezpieczeństwa i akceptacji. Warto wejść na taką właśnie ścieżkę bliskości, a nie na tę, która poprzez napięcie erotyczne sprowadza Was na „równię pochyłą”, na której trudno już się zatrzymać. Natomiast Ty, Marto, ułatw Radkowi poruszanie się na tej ścieżce poprzez rozumienie, w jaki sposób on przeżywa Twoją bliskość, poprzez rozumienie napięć seksualnych, jakie w Nim się rodzą i niepowiększanie ich. Wasza wspólna droga po tej ścieżce nie musi więc polegać na separacji od pocałunków, ale na wyraźnym ukierunkowaniu ich na to wszystko, o czym tak pięknie piszesz, Marto! A także na tym, by wola i rozum brały górę nad instynktem... A więc może nie rezygnacja z pocałunków ale... próba zmiany ich smaku...
Irenka i ja zdecydowaliśmy się poczekać ze współżyciem do ślubu. Było to dla nas zupełnie oczywiste. Tym niemniej w naszych relacjach fizycznych było wiele sytuacji „na pograniczu”. Później, w małżeństwie, potrafiliśmy powiedzieć sobie, które z nich były jakby zapowiedzią, „jaskółką” piękna, które czeka nas w małżeństwie, a które budziły wyrzuty sumienia. Irence brakowało drobnych gestów czułości, zauważenia, wypowiadania miłości słowami.
Ja zaś czułem się, jak się później okazało, wbrew jej intencjom, prowokowany przez nią seksualnie. Tłumaczyłem to sobie takim właśnie „kobiecym” sposobem wyrażania uczuć, jej potrzebą bliskości, oddania, ale moja odpowiedź budziła w niej czasem niechęć, i jak się później okazało – nie lubiła jej. Jednak zatrzymanie się przed najważniejszą granicą, nieprzekroczenie jej, pozwoliło nam doświadczyć, że życie jest całością, a sfera erotyczna jest bardzo silnie w nie wtopiona. Udało nam się nie przechylić zanadto szali wagi seksu przed ślubem. Dziś, po wielu latach, traktuję to jako ważne doświadczenie, które ułatwiło nam pokonywanie trudności w różnych dziedzinach naszego życia już w małżeństwie. To była bardzo ważna inwestycja w nasze przyszłe małżeństwo. Na pewno przyczyniła się do umocnienia jego trwałości, pomimo wielu burz, jakie przeżyliśmy.
W życiu młodego małżeństwa ważnym priorytetem jest samodzielne mieszkanie, chociażby w bardzo skromnych warunkach. Małżeństwo potrzebuje autonomii, warunków do pełniejszego poznania siebie nawzajem, nauczenia się podejmowania wspólnych decyzji i wprowadzania własnych porządków w domu. Mąż i żona potrzebują warunków, w których spełni się podstawowe przesłanie z Księgi Rodzaju „Opuści ojca swego i matkę swoją i połączy się z żoną swoją tak ściśle, że będą «jednym ciałem»”. Mieszkanie wspólne z rodzicami utrudnia i zazwyczaj uniemożliwia stanie się jednym ciałem. Z domów rodzinnych wynosimy przyzwyczajenia i nawyki, które teraz, w naszym małżeństwie, stają się często anachroniczne. Pozostawanie w domu rodzinnym wzmacnia te przyzwyczajenia i utrudnia budowanie nowych – wynikających z nowego układu życiowego, właściwego dla naszego małżeństwa. Zdajemy sobie zazwyczaj sprawę z tego „teoretycznie”. Słyszy się o „nieodciętej pępowinie” utrudniającej budowanie więzi małżeńskiej, ale nie potrafi się zauważyć, że samemu się tego odcięcia nie dokonało. Czasem bez złej woli podporządkowuje się „dobrym” nawykom domu rodzinnego, nie zdając sobie sprawy, że dla współmałżonka nawyki te są trudne. Prawda zaś jest taka, że „dobre” mogą być także inne nawyki, sposób zachowania, gospodarowania, trzymania porządku itp., tylko wypracowany własnym dialogiem, ze względu na własną żonę lub męża, a nie bezkrytycznie przenoszone z domu rodziców.
W warunkach autonomii obu rodzin można także „w dzisiejszych czasach” przeżywać wartość nowoczesnej rodziny wielopokoleniowej. Babcia w takiej rodzinie nadal zazwyczaj pomaga przy wnukach, dziadek np. w budowie domu, naprawie lub kupnie samochodu. Syn nieraz pomaga ojcu opanować nowe programy komputerowe. Rodzina wielopokoleniowa zmienia swój sposób funkcjonowania w porównaniu z poprzednim stuleciem, ale więź między pokoleniami jest nadal bardzo ważna. Jest ogromną wartością i potrzebą. Żeby jednak funkcjonowała prawidłowo, konieczne jest na początku „odcięcie pępowiny”. Dokonać się to musi z ogromną miłością, życzliwością i wzajemnym zrozumieniem. Łagodnie, ale stanowczo i bez lęku. Czerpanie z doświadczenia życiowego rodziców, niejednokrotnie z ich wielkiej mądrości życiowej, czerpanie zarówno z ich wewnętrznej siły, jedności i autorytetu, a czasem wyciąganie wniosków z ich porażek, dramatów i życiowych zawodów może być kluczem do udanego startu w małżeństwie. Jednakże nigdy nie może się to przejawiać podporządkowywaniem się rodzicom.
Dziś wiele osób wyprowadza się do własnego mieszkania jeszcze przed zawarciem małżeństwa. Nie zawsze jednak oznacza to przestawienie się na myślenie niezależne od rodziców. To proces, nad którym trzeba nieraz świadomie popracować.
Jesteśmy w takiej sytuacji, że po ślubie będziemy musieli zamieszkać razem z rodzicami. Przynajmniej na jakiś czas. Mają duży dom. Oddzielne wejścia. Może nie będzie tak źle...
Przypominam sobie rozmowę z młodym skonfliktowanym małżeństwem. Długo nie potrafili znaleźć przyczyn tego konfliktu. Okazało się w końcu, że młoda żona nie czuła się gospodynią w kuchni, bo musiała akceptować porządki teściowej, które w porównaniu z własnym domem rodzinnym, zdawały się być zupełnie nielogiczne. Ten problem odbijał się na wszystkich innych płaszczyznach życia młodego małżeństwa. W sytuacji konieczności mieszkania razem z rodzicami niezwykle ważna będzie Wasza rozmowa ze sobą, Wasz dialog na temat bieżących relacji z rodzicami. Żeby żadne trudne uczucia nie kumulowały się, żeby szczerze można było o tym porozmawiać. Potrzebna też będzie świadomość, że napięcia, które będą się w związku z tym rodzić między wami, będą tego skutkiem. Potrzebna będzie bardzo duża wyrozumiałość. Nie należy jednak, jak to się mówi, przeciągać struny. Może się okazać, ze poszukanie własnego mieszkania oznaczać będzie „być albo nie być” Waszego małżeństwa.
Porozmawiajcie ze sobą na następujące tematy:
Kiedy jeszcze przed zawarciem małżeństwa snuliśmy z Irenką pierwsze plany na przyszłość, byliśmy najzupełniej zgodni co do tego, że mieszkać będziemy samodzielnie. Wiedzieliśmy, że przyczyną znacznej części rozwodów, już po pierwszym roku małżeństwa, jest konflikt na tle ingerencji rodziców lub teściów. Na własne mieszkanie czekaliśmy blisko dziesięć lat. Ale nie ulegliśmy pokusie mieszkania razem z moimi teściami, chociaż takie propozycje mieliśmy. Może właśnie dlatego, że nasze „razem” uważaliśmy za najważniejsze, uniknęliśmy konfliktów zarówno z jednymi, jak i drugimi rodzicami. Czuliśmy ich więź i wsparcie, ale na zasadzie autonomii. Moja mama w pierwszych latach naszego małżeństwa bardzo nam pomagała, m.in. przywożąc półprodukty na obiad na cały tydzień, a nieraz i gotowe obiady. W warunkach niezwykle intensywnej pracy zawodowej była to dla nas ogromna pomoc. Oboje czuliśmy wdzięczność wobec niej. Mogliśmy w sposób wolny przyjąć tę pomoc, bo nie wiązała się ona z żadnym uzależnieniem. Ale poznaliśmy małżeństwo, w którym mama w podobny sposób chciała pomagać swoim dzieciom i spotkało się to ze stanowczym oporem jej zięcia. Uważał to za policzek wymierzony w ich małżeństwo i pokazywanie, że sobie nie radzą. Odczuwał przez tę pomoc uzależnienie od teściów. A pragnął z nimi relacji w wolności. Inny był w tym małżeństwie układ potrzeb psychicznych, inne niż u nas warunki budowania autonomii. Ważne były szczere, pełne miłości i życzliwości wobec rodziców i teściów rozmowy na wszystkie tematy wokół autonomii naszego małżeństwa.
Już w czasie chodzenia ze sobą różne nawyki i przyzwyczajenia naszego chłopaka lub dziewczyny często przeszkadzają nam, ale na ogół przymykamy na nie oczy. Do takich przyzwyczajeń i nawyków może należeć chęć nadmiernego zwracania na siebie uwagi, przeklinanie i używanie słów wulgarnych, zabieganie, by w sporach „moje było zawsze na wierzchu”, cieszenie się z niepowodzeń innych, opowiadanie słonych kawałów, niedbanie o rozwój duchowy, religijny, niewywiązywanie się z obowiązków, brak dbałości o higienę osobistą, nieestetyczny sposób jedzenia i wiele innych. To nieważne – mówimy – bo ważne są nasze uczucia. Żyjemy iluzją, że on czy ona zmieni się po ślubie. Dochodzi do tego pełna dobrej woli chęć i przekonanie: „pomogę mu się zmienić”. Uwaga: czerwona lampka! Doświadczenie pokazuje, że nawyki i przyzwyczajenia, a często także hierarchie wartości wyniesione z domu rodzinnego, środowiska, w którym spędziło się pierwszych dwadzieścia parę lat życia, są na tyle trwałe, że pozostają na ogół niezmienialne. Co więcej, nakładają się one na osobowość partnera, którą musimy zaakceptować. Jeżeli widzimy w swoim chłopaku czy dziewczynie coś, co nam się nie podoba i decydujemy się na ślub, to musimy założyć, że z tymi cechami i nawykami będziemy się borykać najprawdopodobniej do końca życia. Owszem, nie neguję, że może się coś zmienić, ale wtedy mamy „bonus”, premię. Nie należy jednak na nią naiwnie liczyć.
Magda: To, czego najbardziej obawiam się w naszym małżeństwie, to kryzysu naszej miłości. Teraz nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że mogłoby się coś popsuć między nami. Ale tyle małżeństw rozpada się. Co robić, żeby się przed nimi uchronić?
Paweł: Nie podzielam obaw Magdy. Po co się tak martwić na zapas?
Na zapas warto się „martwić”, ale nie „zamartwiać”. Niech więc Twój niepokój, Magdo, nie paraliżuje Cię przed ufną miłością do Pawła. Ale warto, byś rozumiał, Pawle, trudne uczucia Magdy, które dotyczą najważniejszej sprawy Waszego życia. Świadomość możliwości pojawienia się kryzysu powinna mobilizować Was do nieustannego zabiegania o miłość, o prawdziwą troskę o najgłębsze potrzeby: kochania i bycia kochanym, uznania i poczucia wartości, bezpieczeństwa, przynależności do siebie, ale i autonomii, bezpieczeństwa, sensu. Powiem Wam jednak jeszcze, że kryzysów nie należy się bać. One są bardzo przykre, ale mogą być bardzo twórcze. Pokazują bowiem, że w zmieniających się warunkach zewnętrznych, w nowych okolicznościach życiowych, a także pod wpływem zmian, jakie zachodzą w nas samych, pragnienia, o których powiedziałem przed chwilą, potrzebują nowego sposobu realizacji, a także nowego sposobu troski o to, by współmałżonek czuł się kochany przeze mnie, bezpieczny przy mnie, by miał poczucie uznania w moich oczach. By tak się stało, potrzebne jest rozmawianie ze sobą rzeczywiście o wszystkim, szczerze aż do bólu, z miłością, a nade wszystko ze świadomością, że przykre uczucia, jakie się pojawiają w związku z kryzysem, są tylko uczuciami, które sygnalizują potrzebę zmian. Sygnalizują potrzebę pełniejszego rozumienia siebie nawzajem w nowych sytuacjach. Szukanie sposobu dokonania tych zmian może być fascynujące! Wybija z rutyny i nudy. Nie warto więc dezerterować z małżeństwa, ale w chwilach kryzysu mocniej chwycić się za ręce. Najważniejsze jednak, by pierwszych sygnałów tych kryzysów nie lekceważyć, nie zamiatać spraw pod przysłowiowy dywan, nie udawać, że nic się nie dzieje, ale przyglądać się temu, co się dzieje z miłością i umacniać jej cudowną konstrukcję.
Porozmawiajcie ze sobą...
Wystrzegaliśmy się mówienia czy wytykania sobie: „zachowujesz się zupełnie jak twoja mama”. W miarę upływu lat naszego małżeństwa widzieliśmy, że w niektórych kwestiach zmieniliśmy hierarchie wartości, sposoby zachowania, ale niektóre przyzwyczajenia i nawyki nie tylko nie wygasły, ale wręcz wzmocniły się. Ja to widziałem w Irence, Irenka we mnie. Bardzo mi się to nie podobało, bo zawsze mówiłem, że nasz dom będzie wyglądał zupełnie inaczej niż dom moich rodziców. Ale okazało się, że powielanie niektórych wzorców zachowań mam „we krwi”. Podobnie Irenka. Te trudne i dokuczliwe nawyki wyniesione z domów rodzinnych nie przysłoniły na szczęście wspólnej hierarchii wartości, celu i sensu naszego wspólnego życia. Nie zachwiały pewnością o nierozerwalności naszego małżeństwa. Nic jednak „samo nie leciało”. Były poważne wewnętrzne zmagania. Był czas, kiedy zdawało nam się, że się nie dogadamy i że będziemy do końca życia żyli obok siebie. A jednak nasz dialog okazał się możliwy. Dziś dobiegamy 40 lat naszego małżeństwa. Widzimy też, że nie tylko trudne nawyki wynieśliśmy z domów rodzinnych. Cieszę się na przykład, że w domu rodziców zostałem przyzwyczajony do jedzenia wszystkiego. Nie dzieje się tak, że nie zjem czegoś, co zostało podane do stołu, bo nie lubię, bo mi nie smakuje. Bardzo to ułatwia życie nam obojgu, bo także Irenka wyniosła podobny styl życia czy też jedzenia ze swojego domu. Wyniosła nawyk modlitwy rodzinnej. Tak więc, parafrazując stare polskie przysłowie – czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość może procentować. Warto jednak przed zawarciem małżeństwa w sposób szczególny patrzeć na to, czym na starość może – jak w przysłowiu – trącić. Warto pilnować, by ta starość nie zaczęła się już w pierwszym lub drugim roku po ślubie.
Wszystko dziś powinno być nowoczesne. Małżeństwo też... Małżeństwo „tradycyjne” kojarzy mi się z takim, w którym najważniejsze są konwenanse i pozory z jednej strony, a telewizyjne schematy, stereotypy z prasy feministycznej i moda kolorowych magazynów z drugiej. Ślub w kościele bierze się przede wszystkim dla rodziców, potem dla przyjaciół, ślubnej sukni i po to, by przy marszu Mendelssohna defilować po czerwonym dywanie. To jest małżeństwo ze złej tradycji. Boczny tor.
Istotę nowoczesnego małżeństwa odnajduje się w słowach z Apokalipsy św. Jana – „Oto czynię wszystko nowe” (Ap 21, 5). Małżeństwo nowoczesne to takie, w którym mąż i żona wciąż „oblekają się w człowieka nowego” (Ef 4, 24). W takim małżeństwie mąż i żona potrafią dbać o swoją więź, troszczyć się o miłość jako relację. Potrafią ze sobą rozmawiać. Wiedzą, że miłość nie polega na samych tylko uczuciach. Starają się wsłuchiwać w siebie nawzajem, rozumieć siebie, a nie osądzać, uczą się wciąż na nowo dzielić sobą, a nie dyskutować, a nade wszystko przebaczać sobie. Są w tym wytrwali, chociaż zdarza się, że nie jest im łatwo. Małżeństwo nowoczesne, dzięki zawierzeniu Panu Bogu i takim biblijnym drogowskazom, jak „jeden drugiego brzemiona noście...” (Ga 6, 2), „Trwajcie w miłości mojej” (J 15, 9), „Niech zniknie spośród was wszelka gorycz, uniesienie, gniew, wrzaskliwość, znieważenie – wraz z wszelką złością. Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni! Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg nam przebaczył w Chrystusie” (Ef 4, 31-32) i wielu innych, wychodzą z kryzysu nie przy pomocy rozwodu, ale dzięki dialogowi. Wciąż nawracają się do dialogu. Małżeństwo nowoczesne żyje wśród takich drogowskazów, jak rekolekcje dla małżeństw, dobra książka, wspólnota małżeństw, a nade wszystko czas dla siebie – po to, by stale tę nowoczesność odnawiać i pielęgnować. Małżonkowie nowocześni odkrywają seks jako sposób dbania o więź osób i miejsce prawdziwego spotkania. Nie stosują środków antykoncepcyjnych, nie dlatego, że są nieekologiczne, ale dlatego, że środki te niszczą naturalną harmonię miłości. Są świadomi tego, że seks jest źródłem życia ludzkiego. Przeżywając radość współżycia seksualnego, są zarazem gotowi na przyjęcie dziecka, nawet nieplanowanego. W sytuacji niepłodności biologicznej nie szukają rozwiązań przy pomocy in vitro, ale pytają Pana Boga, jak wypełnić Jego powołanie do płodności. Wsłuchują się w głos Pana Boga, który podaje rękę nawet w największym ludzkim utrapieniu. Korzystają wciąż na nowo z łaski sakramentów. Warto być małżeństwem nowoczesnym, bo ono przynosi spełnienie życia.
Robert: Piszę do Państwa, bo właśnie zawalił mi się świat po tym, jak żona oznajmiła mi, że jest rozczarowana życiem i nie wie, czy nadal mnie kocha. Skończyliśmy studia, potem niestety ja stawiałem na wygodę i odkładałem decyzję o dziecku do dziś. Żona chciała mieć dziecko od dłuższego czasu, ale ja tego nie zauważałem. Kilka dni temu coś w niej pękło i zastanawia się nad rozstaniem. Mówi, że pozostaję jej przyjacielem, ale nie chce, żebym był jej mężem. Zawsze byłem bardzo zakochany w swojej żonie, kupowałem jej kwiaty, zabierałem na randki, robiłem romantyczne kolacje, jeździliśmy na egzotyczne wakacje itp. To naprawdę wyglądało jak sielanka, ale nie zauważyłem, że żonie nie o to chodzi. Ona miała już dość tego „fajnego” życia, chciała mieć pełną rodzinę. Teraz mówi, że już za późno. Nie wiem, co mogę zrobić, żeby to wszystko naprawić.
– Bardzo ważne jest, że nadal chce traktować Pana jak przyjaciela. To dobre miejsce oparcia Waszych rozmów. Zachęcam do bardzo spokojnego okazywania żonie zrozumienia. Warto więc zrezygnować z zachowań czy gestów kojarzących się z „fajnym życiem”, ale starać się odpowiadać na jej potrzeby bezpieczeństwa, uznania, bycia kochaną. I na tę najważniejszą – macierzyństwa. Z Pana listu wynika, że ta sytuacja trwa dopiero od kilku dni. Prawdopodobnie żona długo tłumiła trudne uczucia i teraz one wybuchły. Warto spokojnie odczekać jakiś czas, bo może emocje opadną i będziecie mogli spokojnie porozmawiać. Ale uwaga: jeżeli do takiej rozmowy dojdzie i podejmiecie jakieś decyzje, to koniecznie trzeba się ich trzymać, a nie cieszyć się, że żonie przeszło i w związku z tym wrócić do dawnego trybu życia.
Niech ten list, napisany już przez małżeństwo z dziesięcioletnim stażem, zabrzmi jak przestroga przed... małżeństwem tradycyjnym, czyli takim, które w myśl obiegowych opinii zbyt długo cieszy się „fajnym życiem”. Okazało się ono całkiem „niefajne”. Zabrakło w nim dialogu. W żonie Roberta obudziła się tęsknota za naturalnym powołaniem kobiety. Nie wiadomo, czy uda jej się pokonać utrwalone trudne uczucia wobec Roberta. Jednakże i ona nie potrafiła mu powiedzieć o sobie, o swoich pragnieniach. Był w ich związku tradycyjny temat tabu... Małżeństwo nowoczesne to takie, w którym nie ma takich tematów....
Odpowiedzcie sobie na pytania:
Kiedy pobieraliśmy się, bardzo nie chcieliśmy być małżeństwem tradycyjnym. Wyrazem naszego sprzeciwu wobec tego, co wówczas wiązało się z tradycją, było zorganizowanie uroczystości ślubnej w bocznej kaplicy Matki Boskiej, gdzie często wcześniej przychodziliśmy się modlić. Wydrukowaliśmy tylko 100 zaproszeń (ale ludzi przyszło kilka razy więcej...). Irenka nie miała szałowej wydekoltowanej sukni ślubnej ani długiego welonu. Nie było wesela, tylko skromne przyjęcie dla najbliższej rodziny. To miała być NASZA uroczystość. NASZE zaślubiny. Nasze małżeństwo było trudne, ale chyba właśnie dzięki swej nowoczesności przetrwało i wytrwało. Mamy z tego powodu wielką satysfakcję, radość.
Jesteście dla siebie jedyni i niepowtarzalni. Fascynowała Was – i na pewno fascynuje nadal – inna sylwetka, piękno oczu, włosów, odmienny głos, inny sposób chodzenia, inne spojrzenie na świat, możliwość porozmawiania o tym, o czym z nikim innym dotąd się to nie udało. Odkrywaliście – i odkrywacie nadal – głębię drugiej duszy, jej właściwy sposób myślenia, postrzegania rzeczywistości. Rozpoznawanie tej indywidualności, niepowtarzalności jest poznawaniem piękna człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Pana Boga. Wasz związek jest jedyny i niepowtarzalny. I takie będzie Wasze małżeństwo.
Ale spotyka się często w różnych wypowiedziach i publikacjach sformułowania, jakby zacierające tę niepowtarzalność i wyjątkowość: „Dla kobiet najbardziej istotna jest...”. „Dla mężczyzn najważniejsze są....”, Mężczyznom bardziej zależy na...”, „Kobiety preferują...”, „Bo faceci tacy już są....” itd. Potem przykładamy takie obiegowe opinie i stereotypy do naszych ukochanych chłopców lub dziewczyn. I często coś nie pasuje, coś zaczyna zgrzytać. Czasem słyszymy takie opinie od nich... i czujemy się oprawieni w ramki, z przyszytą łatą. Bo wewnętrznie jesteśmy przekonani, że to, co jest najważniejsze, mój sposób przeżywania i doświadczania tego, że jestem mężczyzną czy kobietą, jest MÓJ własny, indywidualny, dany mi przez Pana Boga. Nie podpada pod żadne schematy.
Dla dziewczyny i chłopaka rzeczywiście różne rzeczy są ważne. Rzeczywiście mają inaczej zbudowany mózg. Istota różnic między mężczyzną i kobietą wynika z naturalnego, pierwotnego powołania do macierzyństwa i ojcostwa. I przede wszystkim od tej strony warto wchodzić w odmienność osoby ludzkiej. Oznacza to szacunek wobec godności człowieka.
Kobiecość kojarzy się z delikatnością, umiejętnością stwarzania klimatu miłości i akceptacji. Kobiecość jest skierowana na rodzicielstwo, na przekazanie życia i troskę o nie. Męskość w swojej naturze skierowana jest do ojcostwa, świadomego i odpowiedzialnego. Jednakże schematyczne przypisywanie określonych cech charakteru mówi często o własnym braku zdolności do dialogu, usprawiedliwieniu braku relacji, niż o prawdziwych różnicach. Nie neguję tych odmienności ani tego, że statystycznie rzecz ujmując dla mężczyzn często najważniejsze są np. fakty, a dla kobiet relacje. Ale jeżeli ma zaistnieć porozumienie miedzy nimi, to mężczyzna musi uczyć się relacji, a kobieta zwracać uwagę na fakty.
Niech istniejące wzorce staną się drogowskazami miłości, więzi i dopełniania siebie nawzajem, a nie sztywnymi schematami, które nas od siebie odsuwają i które mogą nas poróżnić. Warto dbać o to, by istniejące stereotypy nie wpędzały nas w kompleksy, poczucie winy, że jakoby nie spełniamy się jako mężczyźni lub kobiety, jeśli do tych schematów nie zawsze pasujemy. Warto uważać, by schematy i stereotypy związane z rolami nie zamykały rozwoju naszej osobowości na niepowtarzalność i bogactwo, jakim obdarzył nas Bóg.
Przeczytałam książkę Johna Eldredge „Dzikie serce. Tęsknoty męskiej duszy”. Ale mój chłopak nie ma takiego serca, jak opisane w tej książce. I chyba nie będzie. On jest inny. Ja go bardzo kocham. Czy on nie jest prawdziwym mężczyzną? Wydrapałabym oczy komuś, kto by tak o nim powiedział...
Książka „Dzikie serce” powstała na tle dość jednostronnych obserwacji i studiów jej autora. Nie uwzględnia w pełni bogactwa osoby ludzkiej i indywidualnych cech osobowości. Mimo niewątpliwych wartości, nie można zawartych w niej też uogólniać. Znam wielu mężczyzn, którzy nie mają „dzikich serc”, a nie przestają z tego powodu być mężczyznami. A byli też tacy, co na pewno nie mieli dzikich serc, a nawet zostali świętymi, np. Jan Apostoł albo Franciszek z Asyżu. A były kobiety, które miały swego rodzaju dzikie serca, choćby biblijna Judyta, w czasach nam bliższych Emilia Plater albo Joanna d’Arc. Mężczyzna jest „prawdziwy” wtedy, kiedy jest sobą. Oczywiście zakładając, że jest zdrowy psychicznie, nie jest uzależniony itp. Podobnie nie zalecam ulegania schematom zawartym w książkach Gray’a „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus” i podobnych. Jest w nich „coś z prawdy”, ale jest ona bardzo uproszczona.
Odpowiedzcie sobie na pytania:
Już wtedy – blisko 40 lat temu – zetknęliśmy się z pewnymi stereotypami, jaki powinien być mężczyzna i jaka powinna być kobieta, a później jaki powinien być mąż, potem – ojciec i jaka powinna być żona, potem – matka. Nie interesowaliśmy się jednak zbytnio tymi stereotypami, chcieliśmy być przede wszystkim sobą. Rozpoznawaliśmy siebie. Intuicyjnie przeżywaliśmy naszą męskość i kobiecość jako dwa różne sposoby bycia człowiekiem, różniące się płcią i powiązane miłością. Bardzo nie chcieliśmy ulegać wzorcom kulturowym. Pomógł nam w tym dialog ze sobą i z Panem Bogiem. Tę miłość, przyjętą od Pana Boga, ofiarowaną sobie, przeżywaną w Jego obecności, w poczuciu Jego istnienia, widzieliśmy jako podstawowy cel naszego związku. Nieuleganie schematom pomogło nam rozpoznać nasze powołanie.
źródło tekstu niedzielaMłodych